wtorek, 4 września 2012

VI "Sacrum" - rozdział 1 "Przerażenie"

                Życie nigdy nie było łatwe. Zawsze coś musiało nam je utrudniać. Zawsze znajdzie się jakaś przeszkoda na naszej drodze, będąca kłodą pod nogami w funkcjonowaniu w tym wielkim bagnie, zwanym „egzystencją ludzką”. Żyjemy w skupiskach – czy to wieś, czy miasto, duże bądź małe – będących domem i schronieniem dla grup większych niż jedna rodzina… Trzymamy się gromadami, niczym stado. Zupełnie jak zwierzęta. Zaprzeczamy, że nimi jesteśmy! Oszukujemy samych siebie, że nie jesteśmy do nich podobni. Wywyższamy się. Niby mamy więcej rozumu, inteligencji, jesteśmy bardziej rozwinięci… Zatem skąd biorą się te wszystkie głupstwa, które popełniamy? Skąd biorą się nasze instynkty, przejmujące nad nami kontrolę w różnych codziennych sprawach? Skąd bierze się walka o władzę? Przecież to wszystko, to pozostałości zwierzęcych genów, wciąż znajdujących się w naszym DNA.
                Jednym z takich „niechcianych pozostałości” jest nasze chore pożądanie. Niektórzy przejawiają je bardziej, inni mniej… Ile to już razy słychać było o nastolatkach w ciąży? Wiadomości informują o nich dość często… Jedna „wpadła”, inna została zgwałcona, jeszcze inna chciała zostać młodą matką… Smutne, jednak prawdziwe…
                Co się dzieje z ich dziećmi? Jedne trafiają do sierocińca, inne wychowują rodzice młodej matki, niektóre zostają zabite jeszcze w łonie kobiety, inne – zaraz po narodzinach przez własnego rodzica… Niektórym się poszczęści i są wychowywani przez swych nastoletnich rodziców. Mimo to – ci zwykle nie mają do tego siły, wytrwałości, z czasem chęci oraz predyspozycji, by zapewnić potomkowi dobrobyt. I co to za życie?
                Ale brak dobrobytu zdarza się także i w „zwykłych rodzinach”. Wówczas dzieci szukają ucieczki od świata ,w którym przyszło im istnieć. Chcą uciec do lepszego miejsca, gdzie będą mogły żyć spokojnie i radośnie. Poszukują swego własnego sacrum.
                Niektórzy je znajdą, inni nie…

***        ***        ***

                - Biegnij, do cholery!
                Chłopak, który właśnie gwałtownie się zatrzymał, został chwycony za rękę przez przebiegającego towarzysza. Ten pociągnął go silnie, nakazując ruszyć się z miejsca. Nie ruszył. Wyszarpnął się z silnego uścisku, w następnej sekundzie gnając w przeciwnym kierunku.
                - Nosz, kur…
                - Złapali rudego – odkrzyknął w odpowiedzi.
                Kolejne przekleństwo. Drugi chłopak także zawrócił. Musieli pomóc przyjacielowi. Bo jeżeli nie oni, to kto? Gnali na złamanie karku, wymijając stojące na drodze przeszkody, wzrokiem starając się odnaleźć swego znajomego. Biegnący przodem nastolatek dostrzegł go jako pierwszy. Rudowłosy szarpał się z jakimś dorosłym mężczyzną przed jednym z budynków mieszkalnych, nie wyróżniającym się niczym na tle innych. Krzyczał i  wił się czując, jak napastnik wykręca mu rękę, prawie łamiąc mu kości.
                Przypadli do nich.
                - Puszczaj go! – Krzyknął drugi z młodzieńców, którzy dobiegli. Momentalnie rzucił się przyjacielowi na pomoc. Uderzył pięścią prosto w nos napastnika. Idealne trafienie. Celne. Prawy sierpowy poskutkował. Mężczyzna puścił chłopaka, łapiąc się za twarz, wykrzykując siarczyste przekleństwa. Kość została złamana. Słychać było jej chrzęst podczas uderzenia. Dryblas upadł pod mocą ciosu, zataczając się najpierw.
                Nie zwracali już na niego uwagi. Nie słuchali krzyków. Chwycili kumpla i pociągnęli za sobą. Biegli. Dyszeli, lecz biegli. Naprzód i naprzód. Przed siebie. Po raz kolejny wymijając przechodniów oraz pozostałe przeszkody. Nie mogli się zatrzymać. Musieli uciekać. Jak zawsze! Jak każdego cholernego dnia! Biegli pomimo braku sił. Każdy z nich odczuwał uciążliwy ból w boku. Pomimo tego nie mogli się zatrzymywać. To by było zbyt niebezpieczne! Najpierw trzeba wrócić do „domu”!
                Szare ulice, praktycznie nie posiadające grama zieleni. Długie, szerokie jezdnie, szare jak chodniki. Mijani ludzie zapatrzeni wyłącznie w siebie i nie zwracający uwagi na otaczający ich świat byli przepychani przez nastolatków, uciekających z przerażeniem jak najdalej od miejsca, w którym byli jeszcze kilka minut temu. Wysokie budynki metropolii w której mieszkali zdawały się porażać swą wielkością. Przy nich człowiek czuł się niczym mrówka – niepotrzebne nikomu maleństwo, zagubione w nieprzychylnym mu świecie.
                - Rudy – po dłuższym czasie zwrócił się do niego jeden z przyjaciół. - Gra?
                - Gra – odpowiedział nie patrząc na niego, tylko na trasę, którą nadal przemierzali.
                Ostatnie metry. Pokonali ostatni odcinek, docierając do rozsypującego się budynku. Od lat nikt w nim nie przebywał. Dlaczego go nie rozebrano? Proste – był zabytkiem. Jednak żadna osoba się do niego nie zbliżała, gdyż groziło to zawaleniem. Kiedyś była to ogromna fabryka z wielkimi oknami, zbudowana z cegieł. Przecisnęli się przez zrobioną przez nich kilka lat temu dziurę pod płotem. Zrobili podkop, po czym delikatnie podcięli płot od dołu. By przejście nie było zbyt widoczne, powstało za sporym krzewem, na ich szczęście – iglastym.
                Pędem pognali do wejścia do budynku. Weszli do wewnątrz, przebiegli przez pomieszczenie kierując się w stronę następnych drzwi. Dopiero kiedy i te zostały zamknięte, podparli się o kolana i oddychając płytko, łapali powietrze w płuca. W powietrzu unosił się typowy dla takich miejsc zapach kurzu. Nieważne ile razy by go nie sprzątali, wszystko nadal pokrywała niewielka warstwa znienawidzonej substancji.
                - Cholera – zaklął podchodzący do nich siwowłosy. – Co tak długo?
                - Coś nas zatrzymało – zaśmiał się najwyższy z przybyłych, nadal ledwo łapiąc dech.
                - Wrócili po mnie – wysapał rudy.
                - Tylko nie wiem, po co – odezwał się brunet siedzący na krześle około dwa metry od nich, pochylony w przód i wpatrujący się w nich gniewnie. Krzesło było podsunięte do ściany tuż pod wysokim oknem. Pomieszczenie w którym przebywali traktowali jako pokój dzienny. Na sypialnię każde z nich znalazło sobie jakieś osobne pomieszczenie w różnych miejscach budowli. Niektórzy w trudniej, inni w łatwiej dostępnych miejscach.
                - Co to niby ma znaczyć, hm? – Oburzył się blondyn, który dopiero teraz odzyskał dech. Wyprostował się, gromiąc towarzysza spojrzeniem.
                - Byłaby jedna gęba mniej do wykarmienia – burknął najstarszy z towarzystwa.
                - Pieprz się, Kakuzu – warknął drugi rudzielec, który pomagał blondynowi ratować ich kumpla. Z chęcią mordu spojrzał na bruneta, prychnął gniewnie, po czym podszedł do sterty kartonów rozłożonych na podłodze i usiadł na jednym z nich.
                Pozostali milczeli. Woleli nie komentować wypowiedzi bruneta. Żałowali, że stał się taki nieczuły na innych. Tyle lat są razem, a on? Przez pewne zdarzenie stał się zupełnie zgorzkniały. A przecież ma zaledwie dwadzieścia dwa lata.
                - Dei – do blondyna zwrócił się siwy, przyglądając mu się dłuższą chwilę. – Młodszy cię szuka…
                Chłopak stanął osłupiały. Przyglądał mu się jakiś czas, nie będąc pewnym jak ma się zachować. Zbladł nieco, nim zdołał wydusić z siebie choćby słowo.
                - Rozumiem, hm… – w końcu odpowiedział spokojnie. Wewnątrz cały wrzał ze złości na ich nie takiego znów dorosłego przywódcę. Spojrzał na niego ukradkiem. Widział jak młody mężczyzna wstaje i idzie w tylko  sobie znanym kierunku. Wszyscy odprowadzili go spojrzeniem. Każdy miał pretensję o to, co właśnie powiedział, jednak nikt prócz Peina nie śmiał tego powiedzieć głośno.
                - Nie przejmuj się nim. – Pocieszył Deidarę chłopak stojący obok niego.
                - Po prostu… - Westchnął cicho. – Nie mogę uwierzyć jak bardzo się zmienił, hm… – Odpowiedział nastolatek. Był o dwa lata młodszy od farbowanego siwego. Obaj traktowali się jak bracia. Jeden wspierał drugiego. – Sasori – rzekł do najniższego chłopaka siedzącego obok drugiego rudzielca. Patrzył na niego z troską.
                - Leję na niego – mruknął Sasori ziewając i rozciągając się. Chwilę później położył się na ziemi wpatrując tępo w sufit. – Poza tym… - zaczął po chwili w zamyśleniu. – Teraz bardziej powinieneś martwić się o to, czego chce Młodszy… - Dodał, zamknąwszy oczy.
                Blondyn wzdrygnął się. Każde z nich doskonale wiedziało, że kiedy są wołani do któregokolwiek z ich „panów”, nie wróży to nic dobrego. Dei modlił się w duchu, by nie było to tym, co pierwsze przyszło mu do głowy. Zagryzł wargę spoglądając w kierunku wielkich, mosiężnych drzwi. Tam właśnie znajdowało się pomieszczenie będące pokojem dwóch osób, których oni w swych prywatnych rozmowach zwali pieszczotliwie „Młodszym” i „Starszym”. Nie było to w żadnym wypadku obraźliwie. Nie wypowiadali też ich imion, co było kategorycznie zabronione. I – najważniejsze – nie wyklinali ich… Tylko by spróbowali…
                - Idę, hm – stęknął najmłodszy z grupy krocząc w kierunku wrót jak na ścięcie. Prawda była taka, iż nikt z ich ekipy nie lubił tam wchodzić. Nie, jeśli nie miał ku temu konkretnego powodu.
                Czuł na sobie baczne, współczujące spojrzenia przyjaciół. Przełknął głośno ślinę, stając o krok od wejścia do sąsiedniego pomieszczenia. Przez chwilę patrzył na nie niepewnie. Gdy zebrał wystarczającą ilość swej już dość lichej odwagi, przyłożył doń dłoń. Momentalnie poczuł zimny pot na plecach. Dreszcze wstrząsnęły jego ciałem, a w umyśle ukazał się obraz mrocznego pomieszczenia. W nozdrza uderzył zapach krwi. Skrzywił się.
                Pchnął delikatnie wrota. Przekroczył próg, kiedy się otworzyły, a po zrobieniu kilku kroków wejście samo się zamknęło. Jak on tego nienawidził. Omiótł pokój wzrokiem. Gdyby nie delikatne światło świec migoczące przy ścianach, nic nie mógłby dostrzec. Panowała tu ciemność. Okna, nawet jeśli tutaj były, zostały zamalowane czarną farbą i zabite deskami. Następnie wraz ze ścianami, każdy najdrobniejszy centymetr pokryto czarnym aksamitem oraz jedwabiem. Wykładzina na której stał, była w kolorze szkarłatu. Miękka, delikatna… Rozłożona w całym pokoju.
                - Chodź – usłyszał władczy, lodowaty ton z drugiego końca pomieszczenia.
Natychmiast skierował tam swoje kroki. Nienawidził tutaj przebywać. Nienawidził tędy iść, mijając dwa wielkie łoża z baldachimami i czarnymi kotarami, następnie niewielkie stoliki nocne oraz ogromne drewniane szafy. Ostatecznie dotarł przed dwa fotele znajdujące się na podwyższeniu, otoczone niezliczoną ilością atłasowych poduszek. Klęknął na kolano pochylając głowę, oddając cześć obu postaciom będącym przed nim.
                - Mieliście podobno jakieś komplikacje – odezwał się ten sam głos, który uprzednio nakazywał mu podejść bliżej.
                - Jakie? – Spytał drugi osobnik mniej zimnym głosem, lecz zdecydowanie bardziej znudzonym.
                - Jak mieliśmy uciekać, hm… - Zaczął niepewnie, drżącym głosem. – To… Wtedy… - Jąkał się, nie wiedząc czy właśnie o to jest pytanym. – Złapano Sasoriego, hm… I… - Nabrał głębszy oddech, by następne słowa wyrzucić jednym tchem. – I wraz z Peinem wróciliśmy po niego, a potem razem uciekliśmy, hm!
                Po jego słowach zaległa cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się w niego z zaciekawieniem. Nic nie mówili. Ich wzrok przeszywał chłopaka na wylot. Nie wiedział, co dalej. Zacisnął powieki, czekając na reakcję swych przełożonych.Czyżby źle zrobili wracając po przyjaciela? Bał się. Bał się tego, co może za chwilę nastąpić.
                - Powiedz mi  - zaczął starszy z mężczyzn - dlaczego po niego wróciłeś?
                Deidara wzdrygnął się mimo woli.
                - Ponieważ to mój przyjaciel, hm… - Odparł uważnie dobierając słowa. – Oraz Wasz oddany sługa, hm… - Dodał, siląc się na spokój. Mimo to jego głos drżał.
                Wzdrygnął się, kiedy poczuł nagle dłoń na swoich plecach. Zimną, choć delikatną. Właściciel dłoni przeciągnął ją po koszulce chłopaka schodząc coraz niżej, delikatnie gładząc materiał, wykonując płynny ruch. Długie paznokcie co jakiś czas zahaczały o niego.
                - Spokojnie – usłyszał szept nad swoim uchem. Podświadomie wiedział, iż stojąca za nim postać mówi niemal w amoku, zamykając z rozkoszą oczy, delektując się ciepłem blondyna.
                - Zawsze potrafiłeś powiedzieć cokolwiek, by nas ugłaskać – zaśmiał się zimno mężczyzna, z którym chłopak prowadził rozmowę. Wstał. Jego bujne, czarne włosy sięgające za pas opadły spokojnie w dół, po części zasłaniając jego twarz. – Choć skrzętnie to skrywasz, Deidara – kontynuował, stanąwszy nad nastolatkiem - jesteś iście inteligentną istotą…
                Przełknął ślinę. Nie patrzył na żadnego z nich. Nadal klęczał na jednym kolanie, chyląc głowę. Nadal czuł za sobą obecność drugiej osoby głaszczącej jego plecy poprzez materiał koszuli. Widział też stopy „starszego”…
                - Masz szczęście, blondasku – zarechotał brunet. – Jesteś zbyt rozkoszną zabawką, by cię zabijać – wysyczał mu w drugie ucho, pochylając się nad niedawno przybyłym. – Wiesz o tym, prawda? – Skinięcie głowy potwierdziło te słowa. – Dobrze…
                - Bardzo dobrze… - Dei usłyszał w drugim uchu cichy, zimny szept.
                Mimowolnie zagryzł wagi, głośno przełykając ślinę.
                Tak właśnie wyglądało ich życie… Codzienny strach przed tym, że następnego ranka mogą się nie obudzić. Oto, dlaczego wykonywali każdy rozkaz. To przerażające, jak wielką władzę można mieć nad inną osobą, kiedy doprowadzi się ją do stanu czystego przerażenia. Zwłaszcza, kiedy pielęgnuje się ten stan przez lata, zagnieżdżając  go w człowieku, kiedy ten jest jeszcze kilkuletnim dzieckiem, opuszczonym przez rodzinę i mieszkającym na ulicy…
                Codzienny strach przed tym, że zostaną schwytani przez policję potęgował ich niepewność. Niepewność nastolatków mieszkających w starej, opuszczonej fabryce grożącej zawaleniem. Nikt nigdy by nie pomyślał, kto skrywa się w jej murach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz