Itachi
zerknął za siebie. Dosłownie dwie sekundy temu jak torpeda przebiegł
obok niego blondyn. Wybiegł z pokoju Sasoriego, trzaskając za sobą
drzwiami i z taką samą zawrotną prędkością wpadł do swego. Brunet
zdziwił się. Nie był pewien, czy na twarzy chłopaka dostrzegł smutek,
radość, czy szaleństwo. Uśmiechnął się sam do siebie. Podszedł do
dopiero zamkniętych drzwi. Sam nie był pewien, dlaczego tak czyni? Co go
do tego popchnęło? Któż to wie?
Zapukał.
Cicho. Nie chciał zagłuszyć ciszy, jaka zapadła w organizacji. Zabawne,
jak po słowach lidera wszyscy potrafią się uspokoić… Nawet Tobi nie
piszczał, że jest dobrym chłopcem, nie tłukł talerzy, tylko wrócił
grzecznie do swego pokoju.
Usłyszał
odpowiedź. Zaproszono go. Delikatnie nacisnął klamkę i pchnął drzwi
przed siebie. Był ciekaw, co za chwile ujrzy… Łzy na twarzy blondyna?
Szeroki uśmiech? A może jeszcze coś, co wstrząśnie nim samym – Itachim
Uchiha… Wszedł do środka. Deidara leżał na łóżku, tuląc coś do swej
twarzy… Brunet zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że to, co właściciel
pokoju trzyma w dłoniach, to jakaś figurka… Ale… Drewniana? Nie mógł
tego zrozumieć. Dei i drewniana figurka? O cóż tu właściwie chodziło?
Zagryzł
wargę. Ten obrazek był co najmniej dziwny. Przez dobrą chwilę
zastanawiał się, co ma ze sobą zrobić. Kontemplował. Układał myśli,
gromadzące się w głowie. Bo co innego robić? Toż to iście zagadkowa
sprawa! Dei lepił w glinie. Nigdy nie tykał się drewna. Więc co to, do
jasnej cholery było?!
- Stało się coś, un? – Spytał z niewinnością wypisaną na licu.
Wyglądał
tak słodko… Aż naiwnie… Tak! Niewątpliwie był naiwny! Bo czyż nie taki
jest Deidara? Naiwny! Szczególnie wierząc, że jego sztuka w jakikolwiek
sposób może być piękna…
Potrząsnął
głową, jakby zaprzeczał. Chciał odgonić swe myśli. Strzepnąć je z
siebie, by nie dręczyły! Nie tłoczyły się tak obficie… Nie
przeszkadzały.
Blondyn najwyraźniej przyjął jego gest jako zaprzeczenie swego pytania.
- Więc o co chodzi, Itachi-san, un?
- O nic – odpowiedział obojętnie. Jego wzrok nadal tkwił w blondynie i tym, coś ciskał w dłoniach.
-
Więc po jaką cholerę tu przychodzisz, un? – Obruszył się. Na jego
twarzy pokazał się grymas niezadowolenia. Czyżby Uchiha mu w czymś
zawadzał?
-
Kiedy rozpychasz się tak na korytarzu, wypadałoby powiedzieć
„przepraszam” – warknął brunet. Nie potrafił ścierpieć ignorancji wobec
swej osoby. To on powinien wywyższać się nad tego gówniarza! Był starszy
od niego i oczekiwał szacunku! Cóż z tego, iż dzieliły ich tylko trzy
lata?
- Nawet cie nie dotknąłem, un – prychnął pogardliwie.
Itachi nie zareagował. Nadal był zapatrzony na małą figurkę przedstawiającą blondyna. Zastanawiał się.
No
tak! Nagle poczuł olśnienie. Przecież Sasori, od jakiegoś czasu nie
skonstruował żadnej lalki. Owszem, bawił się drewnem, co można było
usłyszeć, kiedy stanęło się pod drzwiami jego pokoju i chwilę
posłuchało. Jednak… Żaden z dźwięków nie wskazywał na tworzenie przez
niego jakiejkolwiek marionetki. Czyżby to tym zajmował się ostatnimi
dniami?
Uchiha
uśmiechnął się pod nosem, czego Dei nie mógł zauważyć. Jego usta skryte
były za kołnierzem ich firmowego płaszcza. Jakiż ten rudzielec stał się
głupi… Pozwolił, by jego kontakty z Deidarą sprowadziły się do
bliższych niż partnerstwo na misjach? Nie… Nie możliwe! Nie ten
opanowany, beznamiętny lalkarz, który od tylu lat przebywał w Akatsuki!
A jeśli? Jeśli on do tego dopuścił? On – ostatni poza Uchihą? Toż to karygodne!
-
Nieważne – rzekł siląc się na obojętny ton głosu. Wyszedł z
pomieszczenia, nim blondyn zdążył powiedzieć coś jeszcze i skierował się
do siebie. Chciał spokojnie pomyśleć nad wszystkim. A miał nad czym…
Akatsuki
było zbieraniną zbirów, lecz wbrew pozorom… Choć nie mieli ze sobą nic
wspólnego, starali się zachowywać względem siebie jako takie kontakty.
Było to widoczne zwłaszcza, kiedy wszyscy razem przebywali w kryjówce,
oczekując na kolejne misje. Na co dzień zachowywali się jak zwykli
znajomi. Wszyscy byli wygnańcami lub dezerterami ze swych wiosek. Mieli
wspólne cechy oraz cele. To ich jednoczyło.
A
skoro tak – musieli się jakoś względem siebie zachowywać. Bo przecież…
Nie można żyć obok siebie, udając, iż nie ma innych. A jednak… Tak
właśnie żyli Itachi Uchicha oraz Akasuna no Sasori. Od lat należeli do
Akatsuki, lecz żyli jakoby z boku. Nie przejmowali się pozostałymi.
Traktowali ich z góry, jak kogoś gorszego. W końcu – dlaczego by nie?
Nie
interesowali się problemami innych członków organizacji. Ważne były ich
prywatne. Właśnie dlatego mieli ze sobą tyle wspólnego. Właśnie dlatego
Itachi chciał poprosić Sasoriego o pomoc. Lecz teraz? Teraz także i
lalkarza nagle coś trafiło. Czy on coś czuje do swego partnera? Nie! To
by znaczyło, że jednak nie jest tak bliski brunetowi! Że nie jest tak
podobny! A jednak…
Pomyślał
o swoim młodszym bracie. Westchnął. Jego myśli pomknęły dalej, jednak
nie w stronę Sasuke. Pomyślał o przywódcy Akatsuki. Zaklął. Dlaczego?!
Dlaczego, do jasnej cholery myślał o tym debilu?! O tym zboczeńcu, który
dowodził całą tą bandą zboczeńców? Bo czyż osoby należące do „Brzasku”
nie były zboczone?
Jeśli ktokolwiek tak sądził – był skończonym idiotą!
Nie! On nie może sobie pozwolić na to, by owładnęły nim uczucia! Nie teraz!
-
Hidan, debilu skończony – warknął Kakuzu na swego partnera. –
Przestałbyś skakać po kanałach! Chcę w końcu obejrzeć „Hausa”**!
Wyrwał
jashiniście pilota i przełączył na odpowiedni program telewizyjny. Nie
obchodziły go skomlenia partnera, który jęczał, że szukał swego
ulubionego programu. Teraz on chciał obejrzeć telewizję. Miał tylko
jeden program. Tylko tego jednego dnia. W innych wypadkach sprzęt był
oblegany przez pozostałych Akatsuki. Ale nie, kiedy on miał chęć
oglądać.
Z
powodu dalszych narzekań Hidana, nie słyszał, o czym jest toczona
rozmowa w serialu. Nie patyczkował się. Zamachnął się zamaszyście i
uderzył pięścią prosto w twarz siedzącego obok chłopaka. Coś
zachrzęściło, aż miło, młodzieńca odrzuciło w tył. Aż spadł z kanapy na
ziemię. Złapał się za nos i zaczął wrzeszczeć, że ma go złamanego.
- Jak się nie zamkniesz, to złamię ci coś więcej – warknął Kakuzu.
Po tych słowach jashinista postanowił się ewakuować z pokoju, wywrzaskując przy tym wspaniałą wiązankę przekleństw.
Brunet
siedział na dachu organizacji. Z uśmiechem na twarzy wpatrywał się w
gwiazdy nad sobą. Noc, która zapadła napawała go radością. Delikatny
wietrzyk rozwiewał jego długie, rozmierzwione włosy.
-
A więc wreszcie się zacznie – uśmiechnął się wesoło. – Pein przekazał
moje słowa i wreszcie możemy zaczynać… - Roześmiał się perliście.
Śmiech
Madary, zimny i okrutny, niósł się po pobliskim lesie, burząc ciszę
nocy. A ciche cykady przygrywały mu, obwieszczając nadchodzące
nieszczęścia przyszłych lat…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz