Delikatny
dotyk. Muśnięcie po policzku. Czyjaś dłoń. Ciepło. Ciepło drugiego
ciała. Tak delikatnego, lekkiego, przyjemnego, miękkiego. Ciepło,
rozchodzące się po całym ciele. Docierające, do każdego zakamarka.
Dające poczucie bezpieczeństwa. Opoka.
Chłopak
mruknął. Rozkosznie. Cicho. Westchnął z zadowolenia, jakie go
ogarniało. We śnie. Jakże przyjemnie widzieć pod powiekami ukochaną
twarz, a na policzka czuć to cudowne ciepło i marzyć. Marzyć o tym, kogo
się kocha.
Cichy
głos. Szept, dobywający się z ust upragnionej przez nas osoby. Szept,
formułujący się w nasze imię. Delikatny. Kojący. Przepełniony emocjami.
Pragnieniem bliskości. Słodycz. Ukochany narkotyk…
Sasori
gwałtownie otworzył oczy i siadł na łóżku jak oparzony. Spojrzał na
blondyna z chęcią mordu. Chciał się na niego rzucić z wściekłości. Jak
on śmiał?! Jak wogóle mógł zrobić coś takiego?! A co dopiero – jak śmiał
go w ten sposób budzić?
Lalkarz gotował się z wściekłości, a Deidara patrzył na niego lubieżnym spojrzeniem.
-
Jak-ty-śmiałeś? – Wycedził przez zaciśnięte zęby, powstrzymując się od
uderzenia chłopaka, w tę jego głupawo uśmiechającą się twarzyczkę.
- Ale co, Danna? – Pytał, udając, że nie wie, co się stało.
- Dobrze wiesz – warknął mistrz marionetek.
- Nie wiem – droczył się nadal, nachylając się nad mistrzem i zatrzymując twarz o jakieś pięć centymetrów przed jego twarzą.
- Nie waż się mnie więcej gryźć w ucho – warknął zły.
-
Ale dlaczego, Danna? – Spytał słodko, nachylając się jeszcze bardziej,
dotykając zarazem nosem nosa ukochanego oraz wywołując rumieniec na jego
twarzy.
- Dlatego – odparł urażony, odwracając głowę w przeciwnym kierunku.
Blondyn
zachichotał. Jego mistrz był w tej chwili naprawdę czarujący. To, jak
się zachowywał, blondynowi bardzo się podobało. W końcu – lalkarz
wreszcie zaczął ukazywać jakiekolwiek uczucia.
Deidara
zamruczał. Odczuwał przemożną chęć przytulenia się do partnera.
Potrzebował go. Jego ciepła. Jego towarzystwa. Jego ramion i tego
poczucia bezpieczeństwa, jakie odczuwał, kiedy lalkarz był tuż obok.
Pochylił się jeszcze odrobinę i wtulił głowę w szyję rudowłosego. Nim
Sasori zdążył zareagować, blondyn począł muskać ustami jego szyję.
Pragną tego. Pragnął trwać tak jak najdłużej.
Rozkosz.
Przyjemność. Podniecenie ogarniające całe ciało. Jedno i drugie.
Słodka, przyjemna emocja docierająca w każde możliwe miejsce, dzięki
nerwom, biegnąca wzdłuż kręgosłupa, docierająca do mózgu – ośrodka
przyjemności. Jak miło… Jak wspaniale…
- Przestań, dzieciaku – mruknął Sasori, siłując się ze swym własnym pożądaniem.
-
Nie, un – zamruczał w odpowiedzi partner, wtulając głowę w jego szyję.
Pieścił ją, pocierając włosami o skórę, dając przyjemność temu, którego
od tak dawna podziwia i kocha.
Korzystając
z tego, że lalkarz nie miał na sobie płaszcza, Deidara począł całować
jego ramiona oraz po kilku minutach tors. Słyszał jego przyspieszony
oddech, ciche, dławione i niechciane pomrukiwanie, kiedy błądził dłońmi
po jego karku i ramionach.
Jakże wspaniale! Jakże cudownie!
-
Przestań – warknął Sasori, oprzytomniawszy, kiedy Dei zszedł z
pocałunkami poniżej torsu. Odsunął go od siebie na długość ręki, patrząc
na niego gniewnie. Nie! Nie pozwoli na coś takiego!
- Ale…
- Nie – uciął, wstając z łóżka i narzucając na siebie płaszcz, spojrzał groźnie na młodego artystę. – Idę na śniadanie.
Blondyn
patrzył na niego zrezygnowany. Westchnął teatralnie na wzmiankę o
posiłku. Wstał, podszedł do stołu, na którym tenże pozostawił. Chwycił
za tacę i podsunął ją lalkarzowi pod nos.
- Już o to zadbałem, un – uśmiechnął się, szczerząc zęby.
Rudowłosy
zmrużył oczy. Nic jednak nie powiedział. Ponownie zasiadł na łóżku i
bez słowa zaczął pochłaniać posiłek, w duchu ciesząc się, że to właśnie
blondyn jest jego partnerem. Nie skomentował także tego, że chłopak
usiadł za nim, wtulając się delikatnie w jego plecy.
Dwaj
wędrowcy spojrzeli na mury miasta, do którego właśnie się zbliżali.
Wolnymi krokami, lecz zawsze… Widzieli już straż stojącą przy bramie.
Nie przejmowali się. Szli dalej. Bo czy ktokolwiek z tutaj obecnych może
im zagrażać? Na pewno nie!
Szli wolno, czarne płaszcze powiewały na wietrze, a wietrzne dzwonki przy sekkatach podzwaniały przy każdym kroku.
Nareszcie, pomyślał niższy z wędrowców. Nareszcie wróciłem…
Strach,
smutek, oburzenie. To właśnie uczucia, targające nami, zawsze, kiedy
jesteśmy sami, kiedy martwimy się o drugą osobę, tego, kto jest nam
najbliższy, kogo kochamy, wielbimy, darzymy wielkim uczuciem. Lecz cóż
możemy uczynić? Możemy mieć tylko nadzieję, iż niebawem powróci. Zdrowa,
szczęśliwa, uśmiechnięta… Że powróci, weźmie nas w swe ramiona, lub
sama wtuli się w nasze ciało. I wówczas poczujemy się bezpiecznie.
Poczujemy, że komuś na nas zależy, że ktoś nas potrzebuje, że nie
jesteśmy na tym ziemskim padole sami, niepotrzebni, opuszczeni…
Każdy
z nas potrzebuje takiej osoby, prawda? Więc dlaczegóż nie każdemu dane
jest poznać taką osobę? Dlaczego nie możemy być szczęśliwi? Jakież to
głupie, jakież żałosne…
Papiery,
papiery, papiery. Podpis, drugi, jeszcze jeden… Góry formalności,
piętrzące się na biurku… Jednakże ktoś musi je uzupełnić…
Pein
przeglądał kolejną z formalności. Nudziły go już. Nie mówiąc o tym, że
nie mógł się skupić na pracy. Wciąż się zamartwiał. Wiedział, że osoba,
która zajmuje jego myśli poradzi sobie ze swym zadaniem. W końcu – jest
perfekcjonistą. Idealnym zabójcą. Panem swego fachu. Niezłomnym i
niepokonanym ninja.
Zatem… Skąd ten niepokój? Skąd to piekielne uczucie, że coś pójdzie nie tak?
Martwił się. I żałował, że nie może zrobić nic więcej…
-
Co jest, Hidan? – Spytał Kakuzu, spoglądając na kompana. Jashinista
zachowywał się nadzwyczaj cicho, jak na niego. Całą misję milczał, idąc
spokojnie. Nie narzekał, nie prowokował, nie drażnił. Rozmyślał.
Zwyczajnie szedł, nie przejmując się otoczeniem.
- Zastanawiam się…
- TY? – Udał zdziwienie zamaskowany. Tym razem to on miał chęć podenerwować partnera.
- Spierdalaj! – Obruszył się młodzieniec, rzucając dalej wiązankę przekleństw i patrząc w przeciwnym kierunku.
Nie
miał ochoty gadać z tym cholernym heretykiem, który, o ironio, jest
jego towarzyszem broni! Jak to się stało? Dlaczego muszą być razem? Cóż…
Uzupełniają się. To starczyło, by stali się partnerami. Para
nieśmiertelnych. Narwaniec i szaleniec złakniony trupów. Niebanalna
para… I jakże efektowna podczas misji…
- Kakuzu – zaczął od niechcenia Hidan.
- Czego?
- Jutro będziemy w kryjówce?
-
Jak się pośpieszymy, to nawet dzisiaj – odparł, nie mogąc się już
doczekać swojej ukochanej wypłaty. Jak najszybciej chciał już dostać, w
swoje ręce pieniądze, za dobrze wykonane zadanie. Tak! To pieniądz
rządzi światem! Jest jego jedynym panem i bogiem! Bogiem, którego można
dotknąć i zobaczyć!
- Więc się nie śpieszmy – rzekł ciszej, patrząc na partnera jakoś… Inaczej.
Brunet
mógłby się zarzec na wszystkie pieniądze świata, że jeszcze nigdy nie
widział, by jashinista patrzył w ten sposób… A już na pewno – nie na
niego!
-
Danna – jęknął blondyn przedłużając sylaby. Szedł kilka kroków za swoim
mistrzem, przyglądając się plecom jego lalki. Był ciekaw, o czym
mężczyzna rozmyśla przez cały czas. Byli już naprawdę blisko celu
podróży, a od kilku dni, a ściślej rzecz ujmując, od momentu, jak Dei
tak słodko, w jego zdaniu, obudził Sasoriego ze snu, praktycznie ze sobą
nie rozmawiali. Ich konwersacje sprowadzały się do „dzień dobry”,
„dobranoc” oraz „gdzie dzisiaj nocujemy?”
Chłopak
był już tym poważnie zirytowany. Dlaczego właśnie teraz, kiedy otwarcie
pokazał, co czuje, kiedy zaprezentował swoje uczucia, otworzył serce,
był tak ostentacyjnie ignorowany? Nie rozumiał swego mistrza. Nie
rozumiał jego postępowania. Lalkarz zawsze był dziwny i cichy. Zawsze
odcinał się od reszty świata, dając wszystkiemu i wszystkim do
zrozumienia, że nic go nie interesuje. Ale teraz? Teraz już zupełnie Dei
nie mógł go zrozumieć.
Kiedy
próbował zagadać, był, najprościej rzecz ujmując – olewany. Mistrz
marionetek zwyczajnie nie odpowiadał na jego pytania. Myślami wciąż
gdzieś błądził. Wciąż snuł się jak otępiały, zajęty sobą i tym, co go
trapi.
A
rozmyślał właśnie o swoim partnerze. Przez cały ten czas zastanawiał
się, jak powinien się wobec niego zachować… Tak naprawdę – pobudka
Deidary bardzo mu się podobała. Żałował, że odtrącił tego dzieciaka.
Żałował, że nie kontynuowali. Ale przecież… Mili misję do wykonania. No
i… Przecież są tym, kim są! Nie! Nie mogą sobie pozwolić na uczucia! A
już na pewno nie on! Nie wielki, osławiony mistrz marionetek – Akasuna no Sasori!
Westchnął.
Przeszli
przez bramę. Straż ich nie legitymowała. Lalkarz użył na nich swych
hipnotycznych jutsu. To wystarczyło. Teraz byli pod jego kontrolą.
Zwyczajnie ich przepuścili, nie zadając zbędnych pytań. I dobrze – mogli
wejść do wioski incognito. A to się teraz liczyło. Krążyli po wiosce.
Pytali o poszukiwaną przez siebie osobę – to od niej mieli odebrać zwój.
Poszukiwali Dochiru Makiro. Według rysopisu podanego Deidarze przez
Peina, miał to być mężczyzna w podeszłym wieku, siwy, pulchny i,
wnioskując z tego, co mówił lider - nadzwyczaj energiczny.
Po
dość długich poszukiwaniach, które zajęły im pół dnia, znaleźli w końcu
jego dom. Oczywiście po drodze wiele razy zostali zaczepieni przez
jakichś mieszkańców, którzy pytali, po co tutaj przybyli, czy coś w ten
deseń. Blondyn zdziwił się także, kiedy podbiegły do nich jakieś
nastolatki w wieku około dwunastu – trzynastu lat, wypytując go o
zainteresowania.
Mistrz
marionetek początkowo nie reagował. Niecierpliwił się jedynie, że ktoś
każe mu czekać. Nie wytrzymał jednak w momencie, kiedy dziewczyny wprost
zaczęły kokietować młodego artystę. Chłopak zmieszał się nie na żarty,
ale nic to nie dawało. Dziewczyny nie miały najmniejszej ochoty się
odczepić. Dopiero po gburowatej groźbie lalkarza, ulotniły się
pospiesznie, krzycząc, że idą po straż.
Partnerzy skorzystali z okazji i umknęli z miejsca, kontynuując swe, jak dotąd, bezowocne poszukiwania.
Stali
przed niewielkim domem. Miejscami widać było pęknięcia budowli, szyby
zabite deskami, tak, by słońce nie wdzierało się do środka. Ponury,
zapomniany przez wszystkich, dom. Aż dziw brał, że ktokolwiek mógł tutaj
mieszkać. Dość asympatyczne miejsce…
- Rudera, un – mruknął Dei, sceptycznie spoglądając na ich miejsce docelowe.
-
Nie marudź – odpowiedział oschle jego partner, pukając w drewniane
drzwi. Rudy musiał przyznać, że był pełen podziwu, iż owe nie rozsypały
się, kiedy w nie zastukał.
- Kto tam? – Usłyszeli cichy, słaby męski głos.
-
Przyszliśmy w interesach, un – rzekł w stronę drzwi blondynek. –
Podobno masz dla nas paczkę – dodał już bardziej tajemniczym tonem.
Zgrzyt
zamka, brzdęk łańcucha, jęk zawiasów naprędce otwieranych drzwi. Stal w
nich owy starzec. Obaj uznali, że pasuje do, danego przez przywódcę,
rysopisu. Zmierzył ich wzrokiem, po czym ruchem ręki nakazał wejść do
środka. Z zadziwiającą, jak na jego wiek, szybkością i siłą, zatrzasnął
drzwi i migiem przekręcił klucz i założył łańcuch. Spojrzeli po sobie.
Bez słowa poprowadził ich do drugiego pomieszczenia, gdzie w gablocie na
drugim końcu pokoju czekała tajemnicza paczka.
- Nie mądrym jest – rzekł ostro staruszek, - poruszać tenże temat poza tymże pomieszczeniem, moi panowie.
Sasori
przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem. Po co mu te wszystkie
wypomnienia? Przybył tutaj tylko w jednym celu: odebrać zwój i ruszyć w
drogę powrotną. Nie miał najmniejszych chęci bawić się w czcze rozmowy,
wysłuchiwać ględzeń starca, czy rozprawiać na jakieś błahe tematy, na
których zapewne nie skupiłby nawet myśli. Potrzebował tylko tego zwoju!
- Daj nam zwój i wychodzimy – warknął groźnie lalkarz, ignorując mężczyznę.
-
Nie tak prędko… - Zaśmiał się gospodarz. – Najpierw musimy sobie
wyjaśnić kilka rzeczy… - Podszedł do gabloty, uśmiechając się
szelmowsko. – Otóż Pein…
Nie
skończył. Stanął w pół kroku, wpatrując się w jeden punkt. Zastygł. Nie
był pewien tego, co właśnie się wydarzyło. Spojrzał w dół, na swój
tors. Oczy niemal wyszły mu z orbit. Przerażenie malowało się na twarzy.
Przerażenie oraz… Zaskoczenie. Szok!
Staruszek
usłyszał donośny, okrutny śmiech blondyna, nadal stojącego w wejściu do
pokoju. Śmiał się i śmiał. Okrutnie, bezwzględnie, bezlitośnie. To, co
właśnie się stało, napełniało go radością. Przyjemne podniecenie
ogarniało jego ciało. Adrenalina się podniosła. Chwila! To były
dosłownie sekundy! Sztuka! Sztuka, będąca chwilą. Tak ulotną, tak
zwiewną. Piękną i okrutną zarazem.
Obok
starca stał Akasuna. Zimnym wzrokiem wpatrując się w gospodarza. Śmiech
Deidary nie robił na nim wrażenia. Nie mu – nie przeszkadzał. Jego też
radowały takie chwile. Niewątpliwie w takich chwilach to oni byli panami
życia i śmierci. Oni decydowali o tym, co się działo z ludźmi.
Krew
płynęła. Wypływała z rany, w której nadal tkwił koniec ogona Hiruko.
Sączyła się małymi stróżkami, barwiąc na czerwono ubranie, płynąc w dół,
ściekając po odzieniu i kapiąc na czystą, dotąd podłogę. Piękny obraz.
Taki zuchwały. Taki okrutny a zarazem dający tę dziwną radość w sercu.
Radość z zadawanego innym bólu. Jakże oni to kochali. Jakże uwielbiali,
gdy ktoś cierpiał z ich powodu… Tortury, mordy, rzezie… Niosły ze sobą
krzyki, strach, cierpienie oraz śmierć. Tak piękną. Tak delikatną. Tak
efektowną.
Makiro osunął się na kolana, spoglądając słabo na Sasoriego.
- Dlaczego?… - Wyszeptał zamierającym w gardle głosem.
- Za bardzo przynudzasz, staruszku – odparł, uśmiechając się z wyższością.
Szybkim
ruchem wyciągnął, lub raczej wyrwał, z konającego ciała, ogon swej
lalki. Zwrócił się ku gablocie, którą bezprecedensowo stłukł, by
następnie wyciągnąć z niej zawiniątko. Rozpakował. Przyjrzał się mu.
Pochylił się nad Dochiru, chwycił w garść pukle włosów i pociągną do góry, zmuszając do spojrzenia na swoje oblicze.
- To ten zwój? – Zadał pytanie, jakby nigdy nic.
- Pożałujesz teg…
Nie
dokończył. Życie uszło z niego, nim skończył zdanie. Teraz para
martwych oczu spoglądała zza mgły na Skorpiona z Czerwonego Piasku, a on
– zapatrzył się w nie, rozmyślając, czy nie uwiecznić ich w postaci.
Nie znał umiejętności staruszka. Mógł się przydać czy nie? Jeśli tak –
do czego? Lalka powinna być piękna i przydatna. A ta nie byłaby ani
piękna, bo mężczyzna nie grzeszył urodą, ani przydatna, skoro nawet,
kiedy jeszcze życie z niego nie umknęło, nie dało się w nim wyczuć zbyt
wielkiej mocy.
Rechot
blondyna nadal nie ustawał. Radowały go takie sceny. Mordy, masakry,
tortury. Czyż nie upojny jest widok płynącej rzekami krwi? Morze łez,
przelewanych przez ofiary, które się samemu, lub czasami nie, wybiera?
Stosy trupów, leżących jeden na drugim, wcześniej poddanych wymyślnym
torturą, lub też rozerwanych na części? Tu ręka, tam noga, a jeszcze
gdzie indziej pierś czy głowa… Tak! Piękny obraz! Piękna myśl! Więc
czemu tak niewielu uwiecznia je na płótnie, czy papierze?
-
Idziemy – mruknął Sasori, przechodząc obok blondyna, który momentalnie,
ze swoim szerokim uśmiechem na twarzy, obrócił się na pięcie i ruszył w
ślad za swym mistrzem.
Najzwyczajniej
wyszli z domostwa, kierując w stronę najbliższej bramy. Spokojnie. Nie
śpiesząc się. Bo, do czego mieliby się śpieszyć? Do wiecznie
naburmuszonego czy, w skrajnych przypadkach, napuszonego niczym paw
podczas godów, lidera? A może zboczeńca, który każdego uważa za
heretyka? Psychopatę, dbającego jedynie o mamonę? Wariata z rozdwojeniem
jaźni? Niebieskiego potwora z rekinią mordą? A może głupka, wiecznie
udającego dziecko?
Cóż…
Sasori nie miał dobrego zdania o kimkolwiek z Akatsuki. No… Może poza
Konan, która zawsze w jakiś sposób starała się pokazać z lepszej strony i
dbać o innych, nie tylko o własną dupę, Itachim, który był do niego aż
nadto podobny – z zachowania, w którym niemal się nie różnili, oraz
Deidarą.
Spojrzał na blondyna, kiedy przekroczyli mury wioski. Uśmiechnął się sam do siebie, wspominając swe żądanie względem Uchihy.
- Co teraz?
- Nic – odpowiedział, jak zawsze wylewnie, partner Hoshigaki’ego.
- Jak to, nic? – Zdziwił się wyższy mężczyzna.
Itachi
wpatrywał się w miejsce, z którego właśnie się wymknęli. Zniszczony
mur, odpadający tynk… Oto jedne ze zniszczeń, jakie wywołała ich walka z
Sasuke oraz Jirayą. Musiał przyznać, że jego mały braciszek rozwinął
się od ich ostatniego spotkania. Radowało go to i przygnębiało zarazem.
„Nienawidź
mnie jeszcze bardziej…” Czemu mu to powiedział? Cóż… Musiał. Jeśli
chłopak tego nie zrobi, nie będzie w przyszłości miał szans mierzyć się z
Madarą. A przecież do tego wszystko się sprowadza! To przecież dlatego
kazał bratu nienawidzić.
Czuł
ból. Żal ściskał jego, rzekomo, zamknięte serce. Nie mógł tego znieść.
Żałował, że nie jest w tej chwili sam. Płakał by… Tak rzewnie –
cholernie. Dlaczego? Bo naprawdę kocha brata. Zawsze miał na uwadze
tylko i wyłącznie jego dobro. Ze wszystkich osób z klanu, to właśnie on,
Sasuke, był jedyną osobą, na której zależało Itachiemu. Tak rzadko to
okazywał. A jednak…
-
Idziemy, Kisame – oznajmił Itachi, odwracając się plecami do
zniszczonego budynku, by następnie ruszyć przed siebie. Wracali do
kryjówki.
Bez
Kyubiego. Bez wykonanego zadania. Ale jednak… Jednak jemu,
bezwzględnemu mordercy, zabójcy własnego klanu, udało się zrobić to,
czego tak pragnął. Wreszcie po latach znów spotkał brata i upewnił się,
że chłopak rozwija się we właściwym kierunku. Tak jak on, Itachi, tego
chciał!
- Hidan-san! Kakuzu-san!
Zaledwie weszli do kryjówki, Tobi napadł na obu członków Akatsuki.
- Zejdź mi z oczu, Tobi – warknął Kakuzu, odpychając „dobrego chłopca” z taką siłą, iż ten wpadł z impetem na ścianę.
- Tobi czuje ból – zaskomlał.
Hidan
nic nie mówił. Zwyczajnie zaczął rechotać, idąc wprost do swojego
pokoju. Po drodze minął kłócącego się ze sobą o obiad Zetsu. Wyglądało
na to, że obie strony miały odmienne pomysły na temat tego, jak
przyrządzić posiłek”. Nie interesowało go to jednak. Był zajęty własnymi
myślami. W końcu – ostatnia noc była dość… Ciekawa.
Istniał
jednak jeden szkopuł – Kakuzu nigdy się do tego nie przyzna. I zapewne,
nigdy już się to nie powtórzy. Westchnął ciężko. A tak się napracował,
by do tego doszło. Ale raczej nie będzie miał ochoty tego powtarzać.
Dlaczego? Zbyt dużo zachodu, a gra nie jest warta świeczki. Woli inaczej
się „bawić”. A przynajmniej – z kim innym.
Wszedł
do swojego pokoju i natychmiast zrzucił płaszcz z dobrze zbudowanych
ramion. Przeciągnął się jak kot, kiedy odłożył kosę na jej miejsce, w
kącie pokoju. Ziewnął przeciągle, rozglądając się po swym małym
królestwie. Dom… Tak… Jedyny i prawdziwy, jaki kiedykolwiek miał.
Zewsząd go wyganiano. Kazano mu opuścić jego własną wioskę. Czemu? Bo
zabił kilku heretyków. Pfi! Co z tego? Bluźnili! Obrażali jego boga!
Obrażali Jashina! Zasłużyli na to, co ich spotkało!
Ale
on nie zasłużył! Dlaczego wygnano go za wymierzenie Kary Boskiej? Nie
potrafił tego zrozumieć. Wszakże – on jedynie robił to, co dyktował mu
jego jedyny Pan!
Ludzie są beznadziejni i głupi! Nie potrafią zrozumieć jego najwspanialszego Pana!
Cóż za hołota…
Z tymi myślami udał się do łazienki, by wziąć zimny prysznic.
-
Świetnie, Kakuzu – pochwalił go lider, odbierając od bruneta plany
pewnego budynku, które zlecił im odebrać. Były mu potrzebne, by
opracować kolejną misję, dla jednej z par. Potrzebował przejąć ważne
dokumenty, które znajdowały się właśnie w tym budynku. Najzabawniejsze
jednak było to, że architekt mieszkał na drugim końcu kraju, od samej
budowli. Cóż… Rzadkość, jednak przemawiająca na znaczy plus dla Brzasku.
– Dobra robota.
-
Gdyby nie to, że Hidan jest tak narwany, raczej by mi się nie udało –
stwierdził znudzony, wspominając masakrę, jaką urządził jashinista, by
on mógł w spokoju odnaleźć właściwą osobę.
- Rozumiem, że zaczęliście się dogadywać? – Uśmiechnął się przebiegle, przeglądając plany architekta.
- Można tak powiedzieć…
-
Cieszę się – odparł bez emocji, zagłębiony nie tyle już w planach, co
we własnych rozważaniach. – Możesz odejść. – Dodał, ignorując już
całkowicie obecność mężczyzny.
Ten,
nie czekając na nic, opuścił pokój lidera Akatsuki, myśląc już jedynie o
odprężającym liczeniu swych pieniędzy, które czekały na niego w pokoju.
-
I nawet teraz, nie mogę się skupić na pracy – westchnął Pein, odsuwając
od siebie plany budynku. Położył na blacie ręce, po czum oparł o nie
głowę. Westchnął ciężko, zastawiając się: „co zrobić dalej?”
Szli
spokojnie. Wolno. Nikt ich nie gonił. Donikąd się nie spieszyli. Krok
za krokiem zmierzali do organizacji. Blondyn nadawał wesoło, komentując
różne zdarzenia, tak jak to robił kiedyś, a jego mistrz – nie reagował.
Słuchał, nie odpowiadał. Wsłuchiwał się w wesoły głos partnera, ciesząc
się skrycie, że odzyskał pogodę ducha, którą od tak dawna nie okazywał.
Jeszcze tydzień… Jeszcze sześć dni… Pięć… Cztery… Trzy… Dwa…
Już
wkrótce będą na miejscu. Już nie długo będą mogli odpocząć. Jeszcze
tylko trochę… I będą w domu. Położą się każdy w swoim łóżku, spoczną.
Wyśpią się. Nie trzeba będzie zrywać się z samego rana, by gnać i gnać
do celu. Odpoczynek! Tak upragniony! Tak cudowny!
- Jeszcze tylko dwa dni, un – cieszył się blondyn, marząc o nakryciu się swą,przyjemnie chłodną, kołdrą.
- Tak, Deidara – przytaknął partner. – JUŻ tylko dwa dni… - Westchną, myśląc o zupełnie, czym innym, niż młody artysta.
Głuche
pukanie w drzwi rozproszyło ciszę panującą w pokoju Itachiego. Leżący
na łóżku chłopak, z założonymi za głowę rękoma, przewrócił oczami. Znów
mu ktoś przeszkadza. Od kiedy wrócili z Kisame z misji, wciąż nie zaznał
spokoju. A to już przecież tydzień… Tyle czasu, a nikt nie daje mu
odpocząć!
„Jak to było?”, pytał sam siebie… Zacisnął powieki, by lepiej to sobie przypomnieć…
Przybyli
do organizacji. Bez Kyubiego… Bez tego dzieciaka, jak mu tam? A tak –
Naruto… Bachor, który krzyczy i nie może się zamknąć. Uchiha obserwował
go jakiś czas. Chłopak ciągle miał coś do powiedzenia. Wciąż nie mógł
się nagadać… „Zupełnie, jak Deidara…” pomyślał w tamtej chwili.
Nie
schwytali go… Jiraya im przeszkodził. Jednakowoż… Itachiemu to nie
specjalnie przeszkadzało… Nawet teraz, po rozmowie z Madarą…
-
Co znaczy, że „wam się nie udało?” – Wrzeszczał wściekły. Wyprowadzony z
równowagi, chodził w te i powrotem swoim pokoju, w którym znajdował się
wraz ze swym potomkiem. – Jak WY mogliście ZAWALIĆ MISJĘ?! –
Kontynuował swój monolog, który trwał już dobre dziesięć minut.
Po
tym, jak Itachi opowiedział mu ze, powiedzmy, szczegółami przebieg
misji, Madara począł wrzeszczeć… Cóż… Nigdy nie spodziewałby się takiego
obrotu sprawy. Nie po Itachim. Najpierw narzekał na to, że tak długo
ich nie było („Jak na was, ta misja trwała za długo!”), później na to,
że są niekompetentni, następnie na samego sanina, by przejść do sedna
sprawy, czyli – niepowodzenia misji.
- Jak mogłeś tak szybko zrezygnować, skoro sam się ubiegałeś, by właśnie Kyubi został TOBIE przydzielony!
-
Tak jakoś wyszło – odparł, pozorując skruchę. Zastanawiał się, czy
przed Madarą gra małego, bezbronnego i zagubionego dziecka by
poskutkowała.
- ŻE NIBY CO, „TAK JAKOŚ WYSZŁO”?! – Wydzierał się najgłośniej, jak potrafił.
Młodszy
z obecnych skrzywił się. „Jeszcze trochę i bębenki mi pękną…”,
pomyślał. „Cholera… Wydzierasz się bardziej, niż Pein…” Błogosławił
fakt, że jego przodek nie poznał nigdy sztuki czytania w myślach…
Dopiero by dostał do wiwatu…
-
Możesz być spokojny – rzekł, siląc się na swój „zwykły” brak emocji. –
Jeszcze zdążę go dorwać. – Dodał, czując na sobie baczny wzrok,
przeszywający jego ciało niemal na wskroś. – Lis o dziewięciu ogonach
będzie twój, Madara… Tak jak kiedyś…
- Mam nadzieję – wycedził, przez zaciśnięte zęby. – Zejdź mi z oczu, gówniarzu!
Itachi
nie czekał na nic więcej. Momentalnie wstał z krzesła, które zajmował,
po czym opuścił pokój, idąc w stronę swojego, gdzie także niedane mu
było wypocząć. Co chwila ktoś niweczył jego plany spoczynkowe. To
Kakuzu, domagający się jakichś głupich składek, to Hidan polujący na
„dobrego chłopca”, czy szukający jakiejś zdrożnej lektury („Czy ja
wyglądam na takiego napaleńca, jak ty, idioto?”), to Zetsu, mówiący, że
brunet ma mu w czymś pomóc, to Konan, oznajmiająca, że jest gotowy
posiłek i „ma się ruszyć, bo jak nie, to przyśle Hidana, by go zaciągnął
kosą do stołu”, to Kisame, mówiący, że chce o czymś pogadać…
Tak… W tej organizacji nie da się normalnie żyć!
Ponowne pukanie przywróciło go do realnego świata. Uniósł jedną powiekę, zastanawiając się, któż to znów śmie go niepokoić.
- Proszę – zakomendował znudzonym głosem, wpatrując się w drzwi.
Klamka
opadła, zamek puścił, a do pokoju wkroczyła najmniej oczekiwana postać –
Pein. Rozszerzył oczy w akcie zdziwienia. Znów jakaś misja? Przecież
nawet, do jasnej cholery, niedane mu było dobrze odpocząć po
poprzedniej! Nie! Jeśli lider znów ma zamiar dać mu jakieś chore
zadanie, zwyczajnie go oleje, wyśmieje, czy co tam przyjdzie mu do
głowy!
Nie pójdzie na misję, choćby mieli go wywalić z Akatsuki!
Chociaż
nie… Jeśli mieliby go wywalić, to raczej ruszy się z tego mięciutkiego,
cudownego łóżeczka… Ale tylko dlatego, że nie ma chęci umierać w wieku
dziewiętnastu lat!
-
Co tym razem? – Spytał, będąc już kompletnie wyczerpanym. Opuściły go
wszystkie siły. Odechciało mu się czegokolwiek… Tylko leżeć i nic nie
robić! I o niczym nie myśleć…
-
Możemy porozmawiać, Itachi? – Zadał pytanie gość. Jego głos był
delikatny, łagodny. Zupełnie przeciwny, inny od tego, jakiego zawsze
używał, podczas przydzielania misji, czy rozmów z każdym z członków
Brzasku. Zupełnie odmienny! W dodatku… Tym razem zwrócił się do bruneta
po imieniu… O co mu chodzi?
-
O czym? – Dopytywał się podejrzliwie, podpierając na łokciach i
podnosząc o kilka centymetrów nad łóżkiem, by dokładniej przyjrzeć się
rozmówcy.
- O czymś, o czym chciałem z tobą pomówić już dawno… – Odpowiedział lider, siadając na brzegu łóżka.
- To znaczy?
Przez
chwilę obaj milczeli, wpatrując się jedno w drugiego. Słodka, przyjemna
chwila. Sekundy mijające tak wolno, że zdawały się być minutami…
Rudowłosy
mężczyzna wstał z miejsca, podszedł bliżej, szybko nachylił się nad
brunetem, całując go. Itachiego zamurowało. Nie spodziewał się takiego
obrotu wydarzeń. Trwał tak, przerażony.
- O tym, co do ciebie czuję… - szepnął Pein.
Spokojny
oddech dwóch osób. Cisza. Noc. Czas odprężenia. Pomruk jednego z
obecnych w pokoju. Przewrócił się na bok i spał dalej. A drugi?
Westchnął zrezygnowany.
Walczył
z myślami. Z uczuciami, jakie go ogarniały od tak dawna. I z tym, które
ogarniało go właśnie teraz. Ciało wariowało. Pragnęło. Pożądało
chłopaka, który spał smacznie na drugim łóżku. Taki słodki, spokojny,
delikatny… Nie świadom niczego…
Sasori
zagryzł wargę, starając się uspokoić. To było tak cholernie trudne.
Powstrzymywać się… Niby jak, skoro obok znajduje się obiekt jego
pożądania? Niech cię szlag, Deidara! Za to, że jesteś tak różny od
wszystkich członków Akatsuki! Za to, że jesteś jak otwarta księga! Za
to, że wylewasz z siebie swoje uczucia i emocje, każdym, nawet
najmniejszym gestem!
Odrzucił
kołdrę na bok, siadając na skraju własnego miejsca spoczynku. Oczy już
dawno przywykły do mroku, panującego w pokoju. Przyglądał się
blondynowi, wyglądającemu tak niewinnie, właśnie w tej chwili. Cienkie
pasma włosów opadały na twarz i poduszkę, pod którą ukrył ręce, wtulając
się w nią, niczym w przytulankę. Jakże rozkoszny widok. Wyglądał
zupełnie jak małe dziecko… Tak niewinne… Tak urocze… Tak bezgranicznie
przekonane o swym bezpieczeństwie…
Wstał.
Zrobił kilka kroków, zbliżając się do partnera. Serce biło jak
oszalałe. Waliło w pierś niczym młot o kowadło. Podniecenie. Adrenalina.
Pragnienie. Oddech stał się szybki i płytki. Nie mógł nad sobą
zapanować. Nie kontrolował tego, co robi. To działo się wbrew jego woli…
A może… Tak naprawdę sam tego chciał?
Nachylił
się nad chłopakiem. Chwycił dłonią jego szczękę i obrócił ją do siebie.
Przełknął ślinę, po czym szybko przywarł ustami do ust blondyna.
Całował łapczywie. Namiętnie. Obudzi się? Co z tego! To nie ważne! Ważna
jest ta przyjemność, którą daje pocałunek.
Młody
artysta zmarszczył brwi. Drżał. Gdy jego mistrz zakończył, dzieciak
spojrzał na niego. Trochę nieprzytomnie, trochę ze strachem. Ale…
Uśmiechał się…
- Danna? – Spytał półprzytomnie.
- Zamknij się – uciął szeptem, ponownie go całując.
- Co?
Szok!
Co to miało niby znaczyć? Nie! Musiało mu się zdawać! Przesłyszał się!
Bo przecież… ON nie mógł powiedzieć czegoś takiego, prawda?!
- Kocham cię – powtórzył Pein, całując Itachiego po szyi.
Itachi
na wpół siedział, na wpół leżał na swym łóżku. Pein zawisł nad nim,
całując najpierw namiętnie w usta, później coraz niżej. Uchiha nie mógł
się ruszyć. Nie dlatego, że Pein mu to uniemożliwił. Przeciwnie. Gdyby
chciał, uwolniłby się bez trudu. Jednak… Jego słowa, jego czyny,
pocałunki i te dreszcze, które ogarniały bruneta z każdym dotykiem
przywódcy Akatsuki, sprawiały, że chłopak odpływał. Nie był zdolny się
ruszyć. Ciało było jak sparaliżowane. Poddawało się pieszczotom.
Pein
rozpiął płaszcz swemu ukochanemu, po czym zajął się jego torsem. Jego
dłoń szybko zanurzyła się pod bluzką chłopaka, gładząc delikatnie brzuch
i okolice żeber.
Cóż za przyjemne doznanie… Tak delikatne a zarazem… Doprowadzające zmysły do szału. Rozkoszy.
Itachi
chwycił lidera za kark i pociągnął do siebie, karząc pocałunkami
pieścić usta. Rudowłosy z lubością oddał pocałunek, mrucząc przy tym jak
kot. Fakt, że Uchiha nie odepchnął go był już wystarczająco dobrym
znakiem.
Brunet
oderwał się od ust swego szefa i uśmiechnął szelmowsko. Gwałtownym
ruchem odepchnął go od siebie i równie prędko przyszpilił do ściany,
chwytając w mocnym uścisku dłonie Peina. Ponownie przebiegły uśmiech
zawitał na jego twarzy, a w oczach lśniły iskry pożądania.
- Zgoda – szepnął, chwytając zębami ucho lidera. – Ale to ja będę na górze.
- Danna… - jęknął nieprzytomnie chłopak, rozpalony przez pocałunki mistrza.
Sasori
uśmiechnął się wrednie, zasysając skórę na torsie blondyna, by
następnie ją puścić, pozostawiając czerwony ślad. W tej chwili należał
tylko do niego. Delikatny, słodki i zarumieniony z powodu pieszczot,
jakie fundował mu jego mistrz.
Akasunie
podobała się ta zabawa. Dzieciak jęczał lub wzdychał przy każdej, nawet
najdrobniejszej pieszczocie. Wystarczyło, by lalkarz pogładził dłonią
tors blondyna, a ten już wzdychał, a szkarłat na jego twarzy przybrała
bardziej intensywnego koloru. Po prostu – czysta rozkosz. Aż pragnął
sprawdzić, co by się stało, gdyby posunął się dalej.
- C-co robisz, Danna? – Zadrżał, czując jak jego mistrz kładzie dłoń na jego podbrzuszu.
Ten jedynie podsunął się bliżej twarzy partnera, z bestialskim uśmiechem, spoglądając mu w oczy.
-
A jak myślisz, Dei? – Wyszczerzył zęby, zmrużył oczy i czekał na
reakcję .Chłopak spłonął jeszcze większym rumieńcem. – No właśnie… -
zaśmiał się, całując blondyna, który bez namysłu oddał pocałunek.
Lalkarz nie zaprzestawał przy tym pieszczot. Wsunął dłoń w bieliznę blondynka, który jęknął mu rozkosznie w usta.
- Słyszę, że ci się podoba – zadrwił lalkarz.
-
Z-zamknij… się… Danna, un – wysapał blondyn, starając się ukryć
rozkosz, którą dawał mu jego mistrz. Ten tylko parsknął większym
śmiechem, powracając do całowania jego szyi.
- Danna…
- No?
- Ja już… Nie mogę, un…
- Wytrzymasz – odparł, nie przejmując się nim.
- Głupi Danna – fuknął.
Pożałował swych słów, gdyż Sasori ścisnął jego męskość w ramach kary.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia? – Spytał, jakby nigdy nic.
- N-nie…
Mistrz
marionetek całował partnera coraz niżej. Nie śpieszył się. Zawsze był
niecierpliwy, lecz tym razem… Tym razem nie potrzebował pośpiechu.
Podobała mu się ta zabawa i pragnął ją przedłużać, jak tylko będzie
mógł.
Dopiero,
kiedy poczuł własne podniecenie, rwące się na zewnątrz, postanowił
przyspieszyć grę wstępną. Zrzucił z siebie i Deidary resztki odzienia.
Przez kilka minut wpatrywał się w nagiego chłopaka. Był jak rzeźbiony.
Idealna lalka. Marionetka, której nie chciał uszkodzić. Narzędzie do
zabijania, które teraz… Zdawało się być tak słabe i kruche, iż jednym
niewłaściwym, zbyt mocnym dotykiem, można je uszkodzić, zniszczyć.
Nachylił
się nad nim, ponownie całując w usta. Nie liczył który to już raz. Po
co? Ta przyjemność. Te cudowne chwile. Mogłyby trwać wiecznie. Nigdy mu
się nie znudzą!
- Podnieś dupę, Dei – szepnął, dłońmi gładząc go po pośladkach.
-
Musisz być tak pieprzenie bezpośredni, un? – Obruszył się chłopak,
wykonując czynność, o którą go proszono. Jęknął, czując następstwa tegoż
czynu. Jego partner wchodził na sucho.
- Miło – zaśmiał się Sasori, uważnie lustrując rumieńce na twarzy młodszego artysty.
Chłopak
zarzucił mu ręce na szyje i pociągnął na siebie, przywierając ustami do
jego ust. Pocałunek koił ból, który tak nagle ogarnął blondyna. Ból,
który już po kilku głębszych ruchach lalkarza stał się przyjemnością.
Tak wspaniałą, tak cudowną, że nie potrafił przyrównać jej do niczego
innego.
Ogarnęło
ich istne szaleństwo. Przyjemność, podniecenie oraz adrenalina
spowodowana różnymi, tylko im znanymi czynnikami. Szybie ruchy obu
mężczyzn. Płytkie, przyspieszone oddechy, kołaczące w piersiach serca.
Jeden rytm. Pragnienie. Pożądanie. Szaleństwo. Nieopanowana chciwość.
Cudowne uczucia.
I
nagle… Koniec. Serca przystają na kilka sekund, nie chcąc zagłuszyć tej
pięknej, ogarniającej ich chwili. Ostatnie posunięcia, pocałunki,
ostatnie ruchy dłoni po karku. I spokój. Oba ciała bezwładne. Jedno
opada na drugie. Miło. Ciepło. Wspaniale.
- Kocham cię, Danna – sapnął blondyn, wtulając głowę w szyję lalkarza.
-
Ja ciebie też, Dei-chan – odpowiedział Sasori, oplatając go ramieniem i
ściskając tak, jakby się bał, że ktoś go zaraz powie, zabierze. Że za
chwilę się rozpłynie, jak słodki sen. – Ale zapomniałeś o czymś…
- O czym Danna? – Spytał zdezorientowany.
- O swoim „un” – zachichotał rudy, całując blondyna w czoło.
Chłopak
uśmiechnął się do siebie, również obejmując ramionami lalkarza. Zamknął
oczy, marząc o tym, by już nigdy nie musieli się rozstawać.
- Cholera – mruknął Pein, próbując wstać z łóżka.
- Co jest, kochanie? – Zadrwił Itachi, spoglądając na kochanka, który właśnie się obudził.
- Dupa mnie boli – warknął lider, patrząc wściekle na Uchihę.
-
Mówiłem… - rzekł, dumnie wypinając pierś brunet. – Jesteś idealnym uke.
Nie nadajesz się, by być na górze. – Zaśmiał się, po chwili obejmując
twarz rudzielca w dłonie i całując go delikatnie w nos.
-
Nie – odpowiedział. – Następnym razem, ja jestem na górze – warknął
zły, ponownie kładąc się na łóżko. Ból dolnych partii ciała był zbyt
silny. Wolał przeczekać jakiś czas.
- Jeśli tak, to szukaj kogoś innego – prychnął brunet. – Ja na pewno nie będę pod tobą.
To powiedziawszy, zwlekł się z łóżka i ruszył do łazienki.
- Itachi – jęknął Pein.
- Czego?
- Przyniesiesz mi śniadanie, Kotku? – Spytał, szczerząc zęby i samemu mrucząc, jak wspomniane przez niego stworzenie.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Patrzyli na siebie w milczeniu.
- Jak się wykąpię…
Sasori
i Deidara zmierzali wolnym krokiem do organizacji. Wracali z misji.
Pierwszy raz rozmawiali. Blondyn żartował i się wygłupiał. A mistrz
odpowiadał na żarty, często gasząc zapał partnera. Mimo to – obaj nie
zrażali się do siebie. Byli szczęśliwi. Wracali do organizacji. I już
wiedzieli, że nie będą się mogli doczekać kolejnego zadania powierzonego
im od lidera. Wiedzieli bowiem, że tylko wówczas będą mogli pozwolić
sobie na czułość. Ten słodki, zakazany owoc.
Dlaczego?
Cóż… Wiedzieli, co by się stało, gdyby ktokolwiek, poza Itachim
dowiedział się o tym uczuciu. Nie mieli by spokoju. Życie w Akatsuki
stało by się jeszcze większą udręką. Koszmarem! Właśnie dlatego – by móc
spokojnie żyć – zachowali to dla siebie. Nikt nie musiał o tym
wiedzieć. Nikt nie musiał znać tego sekretu. To była, jest i będzie ich i
tylko ich tajemnica. Niezależnie od czegokolwiek.
- Idziemy, Deidara – warknął lalkarz, na artystę, który chował już jedynie swą wybuchową glinę.
-
Idę, idę, Danna, un – odkrzyknął blondyn z szerokim uśmiechem. –
Dorwiemy tego Ichibi i wracamy do domu, un – dodał wesoło, podchodząc do
lalkarza, z którym za chwilę opuścił mury organizacji, kierując się w
stronę pustyni.
Przez
okno pokoju przyglądał im się brunet. Niepokoił się. Za każdym razem,
kiedy wyruszali na misję, wspominał słowa lalkarza. Teraz także
zadźwięczały mu w uszach. Tym razem jednak – szli na inną misję, niż
zazwyczaj.
Cóż…
Co prawda – jinchuuriki jest od nich dużo słabszy, nie mniej… Miał co
do tego obawy. Czuł, że coś się stanie. Zwyczajnie to wiedział. Obaj
byli nieprzewidywalni – zarówno Diedara, jak i jego mistrz. Wiadomym
wobec tego było, że musi im się coś przydarzyć.
Zamknął oczy, a w głowie znów usłyszał te słowa. Jego żądanie. To, które miało być częścią umowy, którą zawarli trzy lata temu.
„Jeśli
kiedykolwiek coś mi się stanie, jeśli zginę, twoim zadaniem będzie
pilnować Deidary. By nie zatracił się w sobie. By zawsze był wesoły. By
nie spotkało go nic złego… Obiecujesz?”
„Obiecuję, Sasori. Cokolwiek się nie stanie – będę go strzegł.”
Jeszcze
raz spojrzał na oddalające się w równym tempie postaci. Para zabójców,
dezerterów z własnych wiosek, teraz zmierzało do jednej z nich. Szli po
jednego z biju. Zmierzali do Suna Gakure.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz