Każde z nas chce poczuć to podniosłe uczucie, które tak dobrze wpływa na nas, nasze samopoczucie. Uczucie, które sprawia, że widzimy wszystko przez różowe okulary – przynajmniej podobno tak się mówi.
Nie byłem pewien – jeszcze nie zaznajomiłem się wystarczająco dobrze z
obcym mi językiem. U mnie raczej nie słyszy się takich stwierdzeń. Tym
jednak razem musze przyznać, że sam czułem się w taki sposób.
Zakochałem się – tak, byłem tego pewien.
Jedyne, czego pragnąłem, to być z osobą, na której tak bardzo mi
zależało, na której punkcie wręcz szalałem. Nie potrafiłem się uwolnić
od tego wszystkiego. Wciąż i wciąż moje myśli kierowały się tylko w
stronę tej jednej istotki.
Tak, istotki. Osoba, która pokochałem była delikatna, słodka, miła,
wspaniała – słowem: anioł. Tak właśnie o nim myślałem. I tak też
wyglądał w moich oczach.
Sam miał piękne błękitne oczy, błyszczące niczym szafiry oglądane pod
słońcem, włosy długie, delikatne w dotyku, tak jedwabiste i jasne,
lśniące o pięknej barwie.
Niestety – kochał kogo innego…
***
Dokładnie pamiętałem, jak go poznałem. Przypadkiem, muszę przyznać. Był nowy w mojej szkole – przeniesiony. Przybył zza granicy.
Polak.
Co mnie zdziwiło i zadowoliło już na samym początku znajomości to to,
iż nie stronił od Niemców jak większość jego narodu. Przeciwnie. Był
miły i przyjacielski. Choć może też trochę przestraszony?
Szybko nawiązaliśmy kontakt. Nadawaliśmy na tych samych falach. Zaprzyjaźniliśmy się.
Ile to mi razy opowiadała o swoich przyjaciołach z Polski? Ile to razy
mieli do niego przyjechać w odwiedziny? Sam już nie potrafiłem zliczyć.
Widziałem smutek na jego twarzy. Wiedziałem skąd się tam brał.
Korespondował z nimi. Listownie, nie przez e-maile, które tak modne są
teraz, w naszych czasach. Pisał do przyjaciół i otrzymywał od nich listy
w zastraszającym wręcz tempie. Sam się dziwiłem, że potrafi pisać listy
tak prędko. Jeden za drugim.
Tylko jakiś otrzymywał, już cały szczęśliwy siadał, choćby i na ziemi,
zagłębiając się w treść, kiedy jego twarz pogodniała, czasami
wykrzywiając się w grymasy niezadowolenia czy smutku. Później zrywał się
na równe nogi, odpisywał i zaraz pędził na pocztę, by wysłać list
zwrotny.
Przeżywał z nimi wszystkie emocje.
Ale przeżywał też własne męki. Rozdzierał go wewnętrzny smutek. Rozpacz, która nie pozwalała normalnie funkcjonować.
Tęsknota.
Za przyjaciółmi, za spotkaniami z nimi.
Za ukochanym…
To ostatnie bolało także i mnie.
Tylko od tej jednej, jedynej osoby nigdy nie otrzymał listu. A tego
właśnie najbardziej wyczekiwał – listu od Itachiego. Listu od osoby,
która była mu bliższa niż ktokolwiek inny.
Bliższa, niż ja…
Mimo to, trwałem przy nim. Jako przyjaciel, pocieszyciel, brat. Zawsze
go wspierałem, mając zarazem nadzieję, iż w końcu zrezygnuje. Że
wreszcie o nim zapomni. Że nareszcie ja będę mógł zająć to miejsce.
Kiedy zacząłem tak myśleć? Sam już nie pamiętam…
To się zaczęło niedługo po naszym spotkaniu. Miesiąc, może dwa…
Ale to było nie ważne!
On cierpiał, a przez to cierpiałem i ja.
***
Dowiedziawszy się, że Akatsuki nareszcie odwiedzą Deidarę, sam się ucieszyłem. Pragnąłem poznać osoby, o których w zasadzie wiedziałem już wszystko. Czego to on mi o nich nie opowiadał? Czasami miałem wrażenie, że znam ich już osobiście od dobrych paru lat.
Tak – bez problemu dało się wyczuć, jak bardzo był do nich przywiązany. Zupełnie jak wierny psiak do swego państwa. Ale to było nawet głębsze. Traktował ich jak rodzinę. Prawdziwą. Jakby razem się narodzili.
Musiałem przyznać, iż było to urocze.
Od kiedy uzgodniono ich wakacyjny przyjazd, Dei chodził cały w
skowronkach. Ciągle i ciągle był nabuzowany, gotów do ich przybycia. Nie
mógł wytrzymać. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, a ja już nawet nie
byłem w stanie go uspokajać.
Cieszył się.
Ja też.
Miałem także własne plany co do ich odwiedzin. Pragnąłem osobiście
poznać Itachiego. Dowiedzieć się, jaką jest osobą. Czy nadal coś jeszcze
łączy go z blondynem?
Nie wiedziałem. A z każdym dniem Dei także przestawał wiedzieć. Tracił wiarę.
Do momentu otrzymania listu…
***
Wiedząc, że to już ten dzień, wyszedłem z domu i wolnym krokiem przebyłem dwie ulice, by dotrzeć do pięknego domku, przechodząc obok żywopłotu i zaglądając ponad nim.Śmiech oraz nieznane mi dotąd głosy jasno świadczyły, iż goście już przybyli i w tej chwili wspólnie przesiadywali w ogrodzie.
Zamierzałem już coś powiedzieć, kiedy usłyszałem strzępek rozmowy.
- Pein też znalazł sobie „kochanie” – zakomunikował bliżej mi nieznany
osobnik. Zdecydowanie był to chłopak. Co do tego nie było wątpliwości.
Z tego, co pamiętałem, to Pein był raczej drażliwą osobą. Aż
interesującym wydał mi się fakt, że ktoś tak nerwowy jak on,
przynajmniej z tego, co opowiadał mi o nim Deidara, mógł sobie kogoś
znaleźć.
- Jestem z Itachim – odezwał się ktoś drugi, pełen dumy z siebie.
Uśmiechnąłem się pod nosem. To zdecydowanie był rudzielec, o którym
przed chwilą mówiono. Zaintrygowała mnie także jego odpowiedź. W myślach
już widziałem minę Deia. A potwierdziły to jego słowa, które zaraz
wyrwały się z delikatnych ust.
Uśmiech na moich ustach jeszcze bardziej się poszerzył.
Ciekawa sytuacja. Któż by pomyślał?
Najpierw Itachi przeleciał Deidarę, a potem, jak gdyby nic, olał go całkowicie, rzucając się w ręce Peina?
Odegnałem te myśli, stwierdzając, że zawsze może być druga strona
medalu. W końcu nigdy nic nie wiadomo, a przecież nie mam praw nikogo
oceniać. Równie dobrze można by było oceniać mnie za to, że mój dziadek
był Nazistą. A czy to moja wina?
Z Itachim to, co prawda, inna sprawa, ale sam fakt – nie mogę go oceniać, nie wiedząc wszystkiego.
- Hi! – Krzyknąłem, oparłem się o furtkę i pomachałem do przyjaciela z szerokim uśmiechem.
Nie ukrywałem, że wieść, iż Itachi zrezygnował z Deia była dla mnie
niczym talerz mej ulubionej potrawy postawionej mi prosto przed nosem z
informacją, że mogę brać, ile chcę, a jeśli będę chciał więcej, to
dostanę.
Niewiele myśląc, przeszedłem przez furtkę, siadłem między nimi i zatopiłem się we wspólnych rozmowach.
***
Kiedy ruszyliśmy, by trochę pozwiedzać, jakimś cudem znalazła się obok mnie błękitnowłosa kobieta. Konan była naprawdę piękną młodą damą, nie było, co do tego wątpliwości. I zdecydowanie intrygującą. Jednak szkoda, że kobietą – mimo wszystko wolę mężczyzn…
Rozmawialiśmy jak starzy przyjaciele. Nie trudno było z nią znaleźć
temat – była naprawdę wszechstronną osobą. Potrafiła znaleźć
odpowiedź niemal na wszystko. Czasami żałowałem, że Deidara nie była
aż tak błyskotliwy. Cóż – nie można mieć wszystkiego…
W pewnym momencie obejrzałem się za siebie. Dostrzegłem bardzo, ale to
bardzo niezadowoloną minę Hidana, który patrzył na mnie z chęcią mordu.
„Nie stary, nie startuję do niej” przeszło mi przez myśl. Właściwie to prędzej zacząłbym podrywać jego.
Mój wzrok powędrował jednak nieco dalej, na parkę idącą na szarym
końcu. Blondynek i rudzielec rozmawiali ze sobą na jakiś temat.
Interesowało mnie to. Właściwie to miałem wrażenie, jakby Pein
specjalnie szedł obok blondyna. Wyglądał tak, jakby starał się mu zrobić
na złość jak tylko potrafił.
Nie wiedziałem tylko, czy to moja wyobraźnia, czy jednak naprawdę jest aż tak perfidnym człowiekiem.
***
Zabraliśmy wszystkich do źródełka. Dei bardzo chciał im je pokazać. Nalegał i nalegał. Wcześniej było tylko nasze – jego i moje. Chciałem zachować to tak, jak było, jednak on tak słodko nalegał. Uległem…
Już na pierwszy rzuty oka spodobała im się ta niewielka otwarta
przestrzeń w lesie. Do tego stopnia, że troje z przybyłych poczęło
ganiać w tę i we w tę swego gospodarza. Ja stałem i przyglądałem się
temu, śmiejąc przy tym bez umiaru.
A, skoro oni mogą, to ja też…
Chwyciłem wraz z nimi blondyna, za nogę, zatargaliśmy nad wodę,
rozhuśtaliśmy i puściliśmy prosto w głębię, z której zaraz się wynurzył,
podczas kiedy my tarzaliśmy się na ziemi ze śmiechu.
Tak, było mi wesoło. Chyba aż za bardzo, bo zaraz dostrzegłem wściekłość w
błękitnych oczach. Westchnąłem cierpiętniczo w myślach i próbowałem go
przeprosić. Nic nie skutkowało.
Nawet, kiedy już wracaliśmy, on nadal się boczył i warczał i odsuwał ode mnie, kiedy próbowałem go tulić.
Bolało.
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo…
Najbliższy tydzień zleciał nam na dobrej zabawie. Tylko i wyłącznie.
Właściwie to nawet nie pamiętam niektórych rzeczy. Zwłaszcza tych
momentów, kiedy byłem kompletnie zalany w trupa. No cóż – pobalować
czasem można. Choć chyba nie można powiedzieć „czasem”, kiedy się
odwiedza kluby codziennie przez tydzień…
Co tam? Matka pokrzyczała, pomarudziła, poprawiła kilka kazań i…
I na tym się skończyło.
W międzyczasie moim umysłem zajmowała się jedna myśl, mówiąca o tym,
iż kiedy jego przyjaciele wyjadą, zapewne będzie jeszcze bardziej
przygnębiony i niezdolny do życia bez nich.
Nie byłem pewien, czy wówczas wyciągnąłbym go z dołka psychicznego.
Miałem jednak nadzieję, że tak.
***
W dniu ich wyjazdu wstałem dość wcześnie. Szybko zebrałem wszystko, co mi było potrzebne, a co jeszcze nie znajdowało się w torbie podróżnej, przyszykowanej uprzedniego wieczora. Szczoteczka, pasta do zębów, piżama, ręcznik… Tego typu pierdoły.
Przygotowany, wyszedłem z pokoju, ciągnąc za sobą walizkę, jakbym
wybierał się w podróż dookoła świata. Matka oczywiście zmusiła mnie do
takiego pakunku, uważając, że muszę być gotów na każdą pogodę!
Śmieszne!
Przecież jechałem tylko na tydzień! I to dla towarzystwa…
No… I dlatego, że Deidarze postawiono ultimatum. A gdybym się nie zgodził, zapewne więcej by się do mnie nie odezwał.
Przechodząc do rzeczy – o tym wszystkim dowiedziałem się później, kiedy
dołączyłem do nich po jakichś dwudziestu minutach od żarliwych
wyjaśnień blondyna odnośnie wyjazdu.
Konan oznajmiła, że ze spokojem znajdzie miejsce do spania, że
oczywiście, że go przenocuje i że zaraz ma się pakować. Ale… Jest jeden
warunek. Żeby wzięła go pod swe delikatnie, papierowe skrzydełka, musiał
i mnie namówić na wyjazd, gdyż ponoć bardzo jej zależało, bym jechał z
nimi.
Nie
oponowałem. Przeciwnie – bardzo się ucieszyłem, kiedy to usłyszałem. Z
chęcią się zgodziłem, wiedząc, że i tak dostanę pozwolenie.
Zawsze chciałem pojechać do Polski i zwiedzić tam choć jedno miasto. A rodzice dobrze o tym wiedzieli.
Jedynym problemem przy całym tym ultimatum była rosnąca z sekundy na
sekundę nienawiść Hidana w moim kierunku. Zacząłem się zastanawiać, czy
powiedzieć mu, że jestem Bi, z nastawieniem raczej na facetów niż
kobiety, czy nie?
Ostatecznie tego nie zrobiłem. Równie dobrze mógłbym zacząć udawać, że
to w nim się zadurzyłem i chcę by był o mnie zazdrosny. Co chyba by nie
przeszło, bo nie wiedział świata poza Konan.
Że też ona tego nie widzi?
Nie – cofnij – widzi. Ale nie chce. To raczej ja powinienem żałować, że Deidara nie widzi, że to ja coś do niego czuję…
Cholera…
Zapakowałem walizkę do samochodu i wsiadłem do tego samego, w którym
siedział już Deidara. Jechaliśmy razem z Peinem, Konan i Sasorim.
Pozostali jechali w takich samych składach, jak przyjechali. Nie
rozumiałem, o co chodzi, ale tak zakomunikował mi blondynek.
Całą drogę słyszałem uszczypliwości prowadzącego samochód rudzielca w
stronę Deia, raz za razem twierdząc, że żartuje i że się z niego nabija.
Dlaczego jednak miałem wrażenie, że tak nie było?
Znów przyjemnie rozmawiało mi się z Konan. Do naszych rozmów często
wtrącał się Sasori, co sprawiało, że była bardziej interesująca. Dei
także wrzucał swoje trzy grosze. Tylko jakoś Pein nie specjalnie chciał
ze mną rozmawiać.
Bawił mnie tym.
***
- O czym chciałaś porozmawiać? – Spytałem kobietę po angielsku, uważając, że lepiej nie kaleczyć przy niej języka polskiego. Angielskim mówiłem raczej płynnie.
Staliśmy na parkingu, kilkadziesiąt kroków od samochodu na jednym z
postojów. Przed nami było jeszcze dobry kawał drogi, bo dopiero
zbliżaliśmy się do granicy. Ale nie było tragicznie. Właściwie było
nawet zabawnie podczas całej podróży.
No, gdyby jeszcze Konan nie marudziła mi stale, że mam powiedzieć o wszystkim Deidarze…
- Wy jesteście w końcu razem, czy nie? – Warknęła na mnie, krzyżując
ręce na swych pokaźnych piersiach, na których zatrzymałem dłużej wzrok.
Pokręciłem głową, sącząc napój przez słomkę, odrobinę siorbiąc.
- Mówiłem ci, że nie – odpowiedziałem spokojnie. – Jesteśmy przyjaciółmi… Tylko tyle – dodałem westchnąwszy.
Dlaczego do cholery to ona się zorientowała, a nie ten, który powinien?
- Mówiłeś mu? – Dopytywała się dalej.
- Woli Itachiego…
- I?
- I co? – Wzruszyłem ramionami. – Skoro woli, kogo innego, nie będę mu się naprzykrzał.
- Mimo że wiesz, że Itachi jest z Peinem? – Zmarszczyła brwi, nie chcąc mi wierzyć.
Zmrużyłem oczy, nieco już zirytowany.
- Moja wina, że jest tak głupi, że nawet jak mu powiem otwarcie, że go
kocham, ona nadal będzie myślał, że wolę kobiety? – Prychnąłem na
zakończenie.
Tak – i oto cały problem. Blondynek sobie ubzdurał, że bardziej
podobają mi się laski. Ba! Szukał mi nawet dziewczyny, by mnie wyswatać.
A w tym samym czasie ja, dzień w dzień, hamowałem się, by się na niego
nie rzucić i go nie zgwałcić, mając już dość jego ślepoty umysłowej.
Westchnęła ciężko. Wiedziała, że to sprawia problemy.
- Pogadaj z nim – oznajmiła, odchodząc w stronę samochodu.
Pokręciłem jedynie głową i poszedłem za nią.
Co niby miałem mu powiedzieć? Zwłaszcza, kiedy on robił w tej chwili wszystko, by znów zobaczyć się z brunetem.
Ruszyliśmy dalej po około pół godzinie.
Mieliśmy jeszcze ze dwa przystanki, nim dotarliśmy celu podróży. Na
jednym z przystanków zauważyłem, że niebieskowłosa rozmawiała z
blondynem. Długo. Tłumaczyła mu coś i gwałtownie gestykulowała. W pewnym
momencie zaczęła krzyczeć. Nie słyszałem, co – byli za daleko.
Wiem tylko, gdyż wychwyciłem to wzrokiem, że w pewnym momencie Dei
odwrócił się gwałtownie w moją stronę. Wyglądał, jakby zobaczył ducha.
Patrzył, jakby czemuś nie dowierzał.
Od tamtej pory wiedziałem, o czym rozmawiali. I wcale nie byłem z tego
zadowolony. Wręcz przeciwnie – byłem wściekły na dziewczynę!
Nikt z nas jednak, ani ja, ani Dei, nie poruszył tego tematu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz