Siedziałem
w samochodzie. Za oknem widziałem oddalających się coraz bardziej
przyjaciół. Machali. Żegnali mnie. A ja – z jednej strony byłem
zrozpaczony, że musiałem ich opuszczać… Że musiałem JEGO opuszczać.
Itachiego! Kochałem go! Kochałem, jak nikogo innego. Tak, jak kocha się
tylko jedną osobę. Tą, z którą pragnie się być do końca swego życia.
Tak.
Rozłąka z nim była niewątpliwie ciosem w moje serce. Podobnie jak
rozłąka z resztą przyjaciół. Jednakże na duchu podtrzymywały mnie dwie
sprawy. Po pierwsze – mieli mnie wkrótce odwiedzić. Kiedy już dotrę do
nowego domu, zaklimatyzuję i przyswoję sobie to wszystko… Tak! Obiecali…
Nie! Przyrzekali, że odwiedzą mnie za miesiąc!
Drugą,
radującą mnie sprawą były uczucia. Uczucia, które Itachi żywił do mnie.
Ubiegłej nocy nie wróciłem do domu. Zostałem z nim, u niego w domu,
gdzie dał mi dowód tego, jak bardzo mu na mnie zależy. A mnie zależało
na nim!
Spojrzałem
przez ramię. Ostatni raz rzuciłem okiem na przyjaciół. Straciłem ich z
oczu, gdy samochód, w którym przebywałem skręcił na główną ulicę. Już
nie mogłem się doczekać ich wizyty…
Wyjrzałem
przez okno. Tęskniłem. Ile to już czasu minęło? Dobre pół roku. Zima
zdążyła zamienić się we wczesne lato, a ja… Czułem się taki… Samotny…
Minęło już kilka miesięcy, od kiedy ostatnim razem widziałem swych
przyjaciół… Jakże czas szybko mija…
Nie
mieli jak dotąd sposobności na przyjazd do mnie w odwiedziny. Wciąż coś
się działo. To ktoś miał sprawdzian w szkole, to choroba, to rodzice…
Zawsze znalazła się jakaś przeszkoda! Ale nie miałem pretensji.
Rozumiałem to. Byli wtedy przed maturami. Z resztą – tak jak ja.
Korespondowaliśmy. Wydawałem fortunę na znaczki pocztowe, lecz cóż z
tego? Przynajmniej miałem z nimi kontakt. Internetu nadal nie miałem.
Coś się pierdzieliło i nie mogli mi założyć… SMSy także nie wchodziły w
grę. To już taniej było napisać kilkustronicowy list raz czy dwa w
tygodniu i go wysłać. Tak też robiliśmy.
Odpisywałem
na każdy list, który otrzymałem od któregokolwiek z moich przyjaciół. W
tygodniu otrzymywałem ich około czterech. Zawsze od kogo innego. W
sumie sam nie wiedziałem dlaczego, ale z każdym korespondowałem osobno. Z
tego, co dałem radę wyczytać, nikt nie mówił pozostałym o tym, co mi
pisał. Często więc wiadomości powtarzały się. Ale byłem zadowolony.
Pisali ze mną. Chcieli utrzymywać kontakt! Poza jedną osobą…
Od
kiedy wysłałem pierwsze listy, nie dostałem odpowiedzi tylko na jeden.
Przez cały ten czas! Od Itachiego! Nie powiem… Przygnębiało mnie to…
Czułem pustkę w sercu i umyśle. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego,
pomimo tego, co między nami zaszło, on nie odpisał na list!
Westchnąłem,
odchodząc od okna. Widok ulicy Nieuwe Hertogenweg na skrzyżowaniu z
Gemmenicherweg, przy której mieszkałem napawał radością. Całe osiedle
było zielone i zadbane. Jedna z lepszych dzielnic w Aachen – niemieckim
mieście tuż przy granicy niemiecko - belgijskiej. Tak daleko od Polski.
Od moich przyjaciół…
Mieszkałem
na piętrze. Na poddaszu, gdzie panowało me królestwo. Na piętrze była
łazienka oraz sześć pokoi: mój, biuro ojca, w którym byłem tylko raz,
kiedy się tu przeprowadziliśmy i oglądałem dom, dwa pokoje gościnne,
sypialnia rodziców, do której nigdy mnie specjalnie nie ciągnęło, oraz
sypialnia mego nowo narodzonego braciszka, o którego istnieniu
dowiedziałem się, gdy matka była w zaawansowanej ciąży cztery miesiące
temu. Teraz miał dwa miesiące, na imię mu Asheya i przyprawiał mnie o
ból głowy każdego dnia… Swoją drogą… Moi rodzice mają dziwne imiona dla
synów… Zarówno moje, jak i braciszka brzmiały jakby były dla dziewczyn…
Odnosiłem wrażenie, że woleli by mieć córki…
Na
parterze znajdował się salon, który był wielkości dwóch pokoi na
piętrze, kuchnia, w której ma rodzicielka przygotowywała nam posiłki i w
której konsumowaliśmy owe dania, również dwa pokoje dla gości, łazienka
oraz pokój dzienny, w którym zwykle przesiadywali moi rodzice.
Oglądali tam filmy z DVD, czy gadali o bzdurach… W salonie rzadko
przebywaliśmy… Jedynie, kiedy były jakieś święta, czy przyszli goście…
Mieliśmy
też piwnicę. Należy nadmienić, iż sporych rozmiarów. Ojciec nawet się
wysilił i zrobił tam kilka osobnych pokoi. Jeden z nich przeznaczył dla
mnie. Uczynił go dźwiękoszczelnym, po czym ofiarował mi w prezencie
gitarę elektryczną, mówiąc,że to na pocieszenie, bym nie myślał o
smutkach. Muszę przyznać, że od tamtej pory były to moje ulubione cztery
ściany w całym tym domostwie.
Szczerze
mówiąc – nie mam pojęcia, skąd wzięli na to wszystko kasę! Zawsze
sądziłem, że nie mają jej zbyt wiele i to dlatego byliśmy skazani w
Polsce na mieszkanie. Któregoś pięknego dnia spytałem o ten aspekt ojca.
Odpowiedział, że dostał w Polsce premię oraz propozycję przeniesienia.
Stąd też powstał cały pomysł na zamieszkanie w Niemczech… Jego firma
miała filię w tym kraju, a ściślej mówiąc, chcąc rozszerzyć swą
działalność, umiejscowili filię na granicy z innym państwem - Belgią.
Ojciec był łącznikiem. Zarabiał dużo i stąd stać nas było na te
wszystkie luksusy.
Łączyły
się też z tym pewne konsekwencje: ojciec często wracał do domu po dwóch
– trzech dniach. Przynajmniej raz na dwa tygodnie wyjeżdżał na
kilkudniową delegację. Matka nie robiła problemów. Była na urlopie
macierzyńskim, lecz więcej odpoczywała, niż zajmowała się dzieckiem. Mój
tatuś wynajął zarówno pomoc domową jak i opiekunkę do dzieci.
Nie
przeszkadzało mi to. Mogłem całymi dniami przesiadywać w piwnicy w moim
prywatnym dźwiękoszczelnym pokoju, co z resztą często robiłem.
Początkowo z nudów uczyłem się chwytów, później, starałem się wymyślać
jakieś dziwne melodie i komponować do nich piosenki. Większość nie
powinna nigdy ujrzeć światła dziennego!
Tak
jak ja spędzałem dnie w piwnicy, tak matka w ogrodzie. To była jej
twierdza, warownia. Robiła tam co chciała. Sadziła roślinki, babrała się
w ziemi, pielęgnowała kwiaty…
Zdawałoby się, iż każdy jest zadowolony i szczęśliwy. Ale…
Po
maturach, które oczywiście zdawałem w niemieckiej szkole miałem już
wolne. Zwykle siedziałem w domu, lub szwendałem się po mieście z Mattem.
Był
to chłopak z mojego roku. Wysoki szatyn z długimi włosami. Najczęściej
spinał je w kucyk. Miał ostro zarysowane kości policzkowe, zielone oczy i
szczery, wesoły uśmiech. Chyba właśnie ten uśmiech mnie do niego
przekonał. Poznałem go w mojej nowej szkole. Siedziałem obok niego na
lekcjach. Szybko nawiązaliśmy znajomość. Nie minęło wiele czasu, jak
zaczęliśmy się spotykać i gadać ze sobą każdego dnia. Dziwnie było się
tak nagle przestawić na niemiecki z polskiego, ale jakoś dawałem sobie
radę. Dziwne… Nigdy nie sądziłem, że te dwanaście lat nauki tak
znienawidzonego przeze mnie języka, jakim był niemiecki, opłaci się,
zaowocuje…
Schutter,
bo tak miał na nazwisko Matt mieszkał kilka ulic od mojego nowego domu.
Po miesiącu spotykaliśmy się niemal codziennie. To, by odrobić wspólnie
lekcje, to by obsmarować nauczycieli, to by powygłupiać się, jak
normalni nastolatkowe…
Szatyn
zadziwił mnie także inną rzeczą – gdy tylko dowiedział się, iż jestem
Polakiem, zaczął mnie prosić, bym uczył go mego ojczystego języka.
Dziwnie było go tego uczyć. Często śmiałem się z jego wymowy, a on robił
minę zbitego psa, lub udawał obrażonego.
Jednak,
pomimo tego, jak wspaniale z nim spędzałem czas, nie potrafiłem cieszyć
się całym sobą. Wciąż tęskniłem do przyjaciół. Szczególnie do Uchihy…
Często opowiadałem o nich Mattowi. Wypytywał mnie o każdego z osobna.
Chciał wiedzieć o nich jak najwięcej. Ja sam także wypytywałem o jego
przeszłość, o jego przyjaciół, o jego zainteresowania… Każde z nas
opowiadało o swoim życiu. Słuchaliśmy się w skupieniu. I
zapamiętywaliśmy szczegóły.
Wielkie
było me zdziwienie, kiedy w maju, gdy skończył pisać swą maturę,
poczekał na mnie, a gdy tylko wyszedłem z sali poprosił, bym wysłał od
niego życzenia urodzinowe do Kakuzu. Byłem w szoku! Nigdy bym nie
pomyślał, że zapamięta nawet daty ich urodzin!
Ale
nigdy nie powiedziałem mu, co na prawdę czuję do bruneta… To była
sprawa tylko między mną a Itachim… Choć serce mi krwawiło za każdym
razem, kiedy zaglądałem do skrzynki, widziałem list, lecz okazywało się,
że to nie od mego ukochanego…
Oderwałem
się od okna, przy którym stałem zapatrzony w matczyne trudy uporania
się z chwastami. Byłem w swoim pokoju. Umeblowany był tak, jak ten w
Polsce. Z tym tylko, że pomiędzy łóżkiem, a stolikiem było dużo więcej
miejsca. Pokój miał dwa razy więcej metrów kwadratowych…
Powiodłem
wzrokiem po półce, na której miałem ustawioną w ramkach kolekcję zdjęć.
Jedenaście ramek… Dziesięć ze zdjęciami każdego z osobna oraz jedno ze
zdjęciem nas wszystkich… Piękne wspomnienia… Zdjęcie było robione trzy
lata temu. Na wyjeździe, który nas tak zjednoczył! Gdyby nie ten wyjazd,
chyba nigdy byśmy się tak nie zaprzyjaźnili… Choć każdy z nas wyglądał
tam dziwacznie, poprzebierany za postacie z różnych anime, miałem do
niego sentyment. Był to mój największy skarb. Za nic bym go nie oddał!
Nigdy!
Uśmiechnąłem
się sam do siebie, wspominając tamte zdarzenia… Jakże do nich
tęskniłem… Jak ja cholernie pragnąłem znów ich ujrzeć… Już się nie
mogłem doczekać.
Usiadłem
w wygodnym fotelu. Tym samym, w którym zasiadałem każdego dnia w swoim
starym mieszkaniu. Wszystkie meble zostały tu przewiezione, co mi bardzo
odpowiadało. Pamiętam, że każdy z Akatsuki zawsze mówił, że oba fotele
są jakby stworzone dla dzieci z chorobą sierocą… Nie mniej… Lubili tam
siadać… Ja wolałem na podłodze, lub kanapie.
Zerknąłem
na biurko. Leżała tam zaklejona koperta, którą dzisiaj muszę wysłać.
Była to odpowiedź na ostatni list Konan. Pisała o dokładnej dacie ich
przyjazdu. Pasowało mi to. Miało to nastąpić w przyszłym tygodniu. Kiedy
to przeczytałem, cholernie się ucieszyłem. Zacząłem wrzeszczeć i skakać
ze szczęścia. Nie spotkało się to z aprobatą matki. Obudziłem tym
brata, więc mnie zbeształa i zgoniła na dół, do piwnicy. Siedziałem tam
ponad godzinę. Ogarnęła mnie taka euforia, że nie mogłem przestać się
uśmiechać. Z resztą – do teraz uśmiech gościł na mej twarzy.
Poderwałem się z fotela, wziąłem kopertę i ruszyłem na dół. Trzeba jak najprędzej dać odpowiedź!
Zbiegłem
po schodach, jak wariat, mało się nie zabijając oraz nie potrącając
matki… Dobiegłem do drzwi wejściowych akurat w chwili, gdy zadzwonił
dzwonek. Otworzyłem. Widząc szczerzącego się szatyna, mój własny uśmiech
powiększył się jeszcze bardziej.
- Hallo – powitał mnie radośnie. Jego głos był niski, lecz pełen sympatii do mnie.
- Cześć, Matt –odpowiedziałem.
- Wohin gehst du?[i]
- Ich muss in die Post gehen, einen Brief senden.[ii]
- Ah so… Also lass uns gehen![iii]
Chwycił
mnie za rękę i pociągnął. Szybkim krokiem ruszyliśmy do bramki. Później
szliśmy już cały czas Gemmenicherweg, aż do Tentstraat, gdzie mieścił
się najbliższy punkt pocztowy od mego domu.
- Und was? Was hat Konan geschreiben?[iv]
- Akatsuki waren zu mir in einer Woche kommen.[v] – Odpowiedziałem radośnie. Aż buzowałem ze zniecierpliwienia.
Szliśmy
szybko. Przemierzaliśmy ulicę. Jak zawsze rozmawialiśmy na każdy
dostępny temat. Śmialiśmy się wesoło, żartowaliśmy. Matt opowiadał mi
ostatnio zasłyszane kawały. Nie powiem… Całkiem śmieszne.
To
niewiarygodne, jak szybko można przywyknąć do towarzystwa drugiej
osoby. Chociaż, jakby nie patrzeć… W końcu zawsze byłem ufny. Lubiłem
poznawać nowych ludzi. A gdy miałem z nimi wspólne tematy, to byłem
cholernie szczęśliwy z owej znajomości.
Kiedy
dotarliśmy na miejsce naszej wędrówki, stanęliśmy w kolejce. Po chwili
kupiłem znaczki, przykleiłem je do koperty i w kilka sekund później,
wrzuciłem do skrzynki. Wysłałem. Mój entuzjazm wzrósł jeszcze bardziej.
Myśl, że jeszcze kilka dni do ich przyjazdu była tak cudowna, że
chciałem śpiewać z radości.
Co pomyślałem, to powiedziałem na głos.
- Besser nicht… - usłyszałem w odpowiedzi wesoły chichot. – Ich will nicht meinen Gehör verlieren.[vi]
Prychnąłem, słysząc tę uwagę.No bez przesady! Aż tak źle nie śpiewam!
Poczochrał
mnie po włosach,śmiejąc się. Odwzajemniłem się tymi samymi gestami.
Ludzie patrzyli na nas dziwnie, ale co z tego? Nie pierwszy i pewnie nie
ostatni raz wygłupiamy się w podobny sposób…
Chodziliśmy
ulicami bez specjalnego celu nawijając po niemiecku. W końcu dzisiaj
był wtorek… Mieliśmy pewien układ. W poniedziałki oraz czwartki
rozmawialiśmy ze sobą po angielsku, we wtorki i piątki po niemiecku, a
we środy i soboty po polsku. W niedziele się nie widywaliśmy, a jeśli
już przypadkiem, to najczęściej mówiliśmy do siebie nawzajem w swoich
własnych ojczystych językach. Brzmiało to dość dziwnie… Jeden mówiący po
polsku, drugi po niemiecku. Ale jakoś się dogadywaliśmy.
Pomysł
zrodził się między nami już w początkach znajomości. Jako że i tak
musiałem zmienić deklarację maturalną, gdyż musiałem zdawać niemiecki,
to za jego namową zmieniłem nawet podstawę z polskiego na rozszerzenie
oraz dodałem do listy historię sztuki, której w Polsce moi rodzice
zabraniali mi zdawać… Cóż… To moja decyzja! I tak zdałem, choć nie tak,
jak sobie marzyłem…
Obaj
też zdawaliśmy angielski… Matt też się porwał na polski. Dlaczego?
Ponieważ miał nadzieję, że go przygotuję… Cóż… Do podstawy w Niemczech
starczyło.
Nasze
codzienne rozmowy w różnych językach przyzwyczajały nas do ustnych
matur. Śmialiśmy się z siebie wzajemnie. Ja kaleczyłem gramatykę
angielską oraz słownictwo niemieckie, a on wszystko co było można w
polskim plus słówka angielskie, które mieszały mu się z jego ojczystym
językiem. W końcu Niemcy mają wiele zapożyczeń z angielskiego…
Cały
tydzień spędziłem czekając na nich. Chyba po raz pierwszy w moim życiu
te osiem głupich dni się tak dłużyło. W końcu… List otrzymałem we
wtorek, a oni mieli przybyć w środę kolejnego tygodnia. Ach… Jakaż to
była katorga! Jednak… W końcu nadszedł tak upragniony przeze mnie dzień!
Zapewne
cały tydzień zachowywałem, się jak idiota. Matt nie raz musiał mnie
prostować, gdyż wpadałem w stany niemal czystego wariactwa. Z byle
powodu potrafiłem się śmiać do rozpuku. Zwłaszcza, kiedy pomyślałem o
najbliższej środzie.
Tamtego
dnia zerwałem się z łóżka szybciej, niż kiedykolwiek. Nie mogłem spać!
Wstałem już o szóstej rano, pomimo że miałem wolne. Szkołę już
skończyłem, byłem po maturach, pracy jeszcze nie znalazłem, więc
odpoczywałem. Nie miałem co ze sobą zrobić.
Zszedłem
na dół, do kuchni. Po cichu zrobiłem sobie śniadanie, które
spałaszowałem z zawrotnym jak na mnie tempem, by następnie zejść do
piwnicy i zamknąć się w mym drugim królestwie. W sumie, to nie wiem, po
jaką cholerę najpierw lazłem do kuchni. W swoim drogim pokoju w piwnicy
miałem nie tylko swoją drogą gitarę, biurko z wyposażeniem, na którym
pisałem piosenki oraz własne myśli, ale także mini lodówkę z zapasami,
łóżko jednoosobowe, stół i parę krzeseł. Rodzice zapewnili mi te wygody,
ponieważ po dobrym miesiącu od uzyskania gitary i tego cudownego
miejsca w moje władanie, zacząłem się tam zamykać nawet na długie
godziny. Nie zwracałem uwagi na upływający czas i nie słyszałem krzyków
matki, która nakazywała mi iść do łóżka. W końcu zmęczona ciągłym
zamartwianiem się o mnie zmusiła ojca, do udzielenia mi wszelkich
potrzebnych do egzystencji środków. Szczerze mówiąc… Podobało mi się to,
bo któż nie chciałby takiego życia?
A
jednak… Bez moich przyjaciół, bez Akatsuki nie potrafiłem w pełni
cieszyć się tym wszystkim! Musiałem poczekać jeszcze kilka godzin…
Umówiłem
się z Konan, że gdy będą w Aachen, ma puścić mi strzałkę, a ja
oddzwonię, by pokierować ich do siebie. Po chwili też uświadomiłem
sobie, że jeśli ma do mnie dzwonić, muszę opuścić to miejsce. Tutaj nie
ma zasięgu!
Wyszedłem na podwórko. Siadłem z jakąś mangą pod drzewem i czytałem. Czekałem…
Zadzwoniła
do mnie o dziewiątej dwanaście. Jak głupi podskoczyłem, słysząc dźwięki
komórki niemal poskoczyłem. Natychmiast oddzwoniłem. Początkowo sygnał.
Dopiero za trzecim odebrała. Jej wesoły, kobiecy głos, który usłyszałem
po tak długim czasie sprawił, że poczułem w sercu radość większą, niż
dotychczas.
- Słucham? – Spytała.
- Konan, un – odpowiedziałem z radosną podnietą. – Gdzie jesteście?
-
Czekaj… - Chyba na chwilę zasłoniła mikrofon, ale i tak usłyszałem jej
głuchą prośbę. – Pein, zwolnij… - Przez chwilę nic nie było słychać, po
czym znów się odezwała. – Jakieś… Blucherplatz?
Zachichotałem, słysząc jej wymowę.
- To się czyta „blysiaplac”, un – naprostowałem ją. – Dobra, słuchaj… Teraz pojedziecie prosto. Na krzyżówce skręcicie w lewo.
- Jasne… Poczekasz?
- Pewnie, un!
Choć
w środku aż buzowałem, pragnąłem wybuchnąć, krzyczeć, biegać w kółko i
otwarcie pokazać, jak cholernie się z tego cieszyłem, musiałem z tym
poczekać! Jeszcze tylko trochę! Jeszcze trochę musiałem nagiąć mą siłę
woli i odczekać!
- Dobra – usłyszałem po minucie. – Co dalej?
-
Jedźcie główną ulicą, un. Liczcie skrzyżowania. Na czwartym zjeżdżacie w
lewo – instruowałem dalej. Odczekałem, aż Konan powie, że chcą
kolejnych instrukcji, by następnie ciągnąć swój wywód. – Teraz mijacie
sześć skrzyżowań z prawej i na siódmym skręcacie wprawo, un. – Ponownie
minęło jakieś pięć minut. – A teraz jedźcie cały czas prosto. Nieważne,
co się będzie działo, macie nie skręcać w inne ulice, jasne,un?
- Tak.
- Będę na was czekał przy głównej ulicy – dodałem i się rozłączyłem.
Wstałem,
włożyłem komórkę za pasek i wyskoczyłem przez płot. Miałem około
dziesięciu – piętnastu minut, aż dotrą do mojego skrzyżowania. Chociaż…
Znając ich i ich orientację w terenie, to dotrą tam jeszcze później.
Biegłem, rozmyślając gorączkowo. Moje myśli gnały na łeb na szyję, zupełnie jak ja sam…
Z
drugiej strony… Jeśli w tym środku lokomocji, którym kieruje nimi Konan
siedzi także Kisame, to mogą przyjechać nawet szybciej. On zawsze miał
cholernie dobrą orientację w terenie. Nawet w obcym mieście potrafił się
odnaleźć. Nikt z nas nie wiedział, jak on to robił. Może odziedziczył
to po ojcu, który z zawodu był kierowcą i jeździł ciężarówkami po
najróżniejszych miastach… Tak czy tak, nie raz się śmialiśmy, że ma we
łbie GPS!
Zdyszany
stanąłem na skrzyżowaniu ulic Maastrichterlaan oraz Bosstraat. Zaparłem
się dłońmi o kolana i krztusząc się ze zmęczenia próbowałem oddychać.
Gdy doprowadziłem się do stanu używalności, stanąłem w pozycji pionowej,
wypatrując moich drogich przyjaciół.
Wszystkie
przejeżdżające tędy samochody gnały 60/h. Prócz trzech, jadących
kolumną. Od razu wiedziałem, że to oni! Machałem, śmiałem się,
krzyczałem. Oczywiście – z radości.
Pierwszy
z jadących samochodów zatrzymał się tuż przede mną. Pozostałe w rzędzie
za nim. Szyba opuściła się, a ja ujrzałem uśmiechniętego chłopaka z
rudą czupryną, czarnymi okularami przeciwsłonecznymi i cholernym
pircingiem na twarzy, który wkurzał mnie za każdym razem, kiedy go
widziałem. Jednak tym razem… Tym razem rzuciłem się na szyję temu
chłopakowi, prawie że go dusząc.
- Szalg… De-ei! Du-si-isz m-nie! – Wydyszał, próbując mnie od siebie odepchnąć. Uległem.
- Jest tu miejsce, un? – Spytałem radośnie.
-
Wsiadaj – rzekł wesoło Sasori, otwierając drzwi przy tylnych
siedzeniach. Zrobiłem, jak nakazał. W tym samochodzie siedzieli we
trójkę: Konan, Pein i Sasori…
Niesamowite, jaką radość dało mi ujrzeć ich po raz kolejny po takim czasie!
- W lewo, un – zakomendowałem. – I jedź prosto, póki nie powiem, że masz skręcać, un – dodałem.
Przyglądałem
im się uważnie. Zmienili się. Sasori urósł. Dziwne… Myślałem, że w tym
wieku już się nie rośnie… Jak widać, myliłem się. Zawsze
był niższy o kilka centymetrów. Teraz albo był mi równy, albo mnie
przerósł. Nie potrafiłem stwierdzić, skoro siedział. Twarz też zrobiła
się bardziej męska. Spoważniał.
Miał
na sobie niebieskie dżinsy oraz purpurową bluzkę z nadrukiem demona po
środku piersi oraz napisem „I’m evil”. Zaśmiałem się sam do siebie.
Przeniosłem
oczy na Konan. Jej niebieskie włosy były dłuższe niż wtedy, kiedy się z
nią żegnałem pół roku temu. Oczy podkreśliła błękitnym cieniem oraz
czarną kredką. Miała na sobie czarną, obcisłą bluzkę bez rękawów i
spódniczkę w tym samym kolorze. Nie dziwię jej się… Było cholernie
gorąco. W końcu to już lato!
- Od kiedy Pein ma prawko, un – spytałem zdziwiony tym ewenementem.
-
Od jakichś dwóch miesięcy – odpowiedział zrezygnowany Sasori,
przewracając wymownie oczami. – I od tego czasu wciąż udaje macho. –
Zapadł się bardziej w siedzenie. Widać, irytowało go to.
- Ej! To, że ty masz egzamin dopiero za miesiąc, to nie nasza wina – zaśmiał się drugi rudy.
- Ty nie gadaj, tylko kieruj – skarciła go dziewczyna.
- I włącz kierunkowskaz – dodałem. – Zaraz skręcasz w lewo. – Skręcił. – A teraz jeszcze raz, un. Stań tutaj, przed domem.
Przejechał
jeszcze kilka metrów, tak by zrobić miejsce na pozostałe dwa samochody,
po czym stanął. Wyszliśmy z pojazdu i poczekaliśmy, aż zrobią to
pozostali. Z drugiego wozu wynurzyli się Kisame, Tobi i Kakuzu. Ten
ostatni wysiadł z miejsca kierowcy.Widać, że już z prawkiem szalał po
szosach… Oni także wyglądali na doroślejszych. Miałem wrażenie, że tylko
ja się nie zmieniłem…
Zerknąłem
na ostatni. Oczy mi się świeciły, a serce biło mocniej. Nie mogłem się
doczekać widoku mego ukochanego bruneta. Z samochodu kolejno wysiedli:
Hidan, Orochimaru i Zetsu. Czekałem. Ale nikt więcej nie wychodził, a
oni powyjmowali bagaże, zatrzasnęli drzwi i uruchomili blokady i alarmy w
autach.
Poczułem pustkę. Zawiodłem się. A gdzie Itachi?!
To na niego najbardziej czekałem!
Nie dałem po sobie tego poznać. Nadal uśmiechałem się wesoło, ale postanowiłem zapytać o Uchihę.
- A Itachi nie chciał mnie odwiedzić? – Spytałem żartem.
-
Chciał – odpowiedział szybko Sasori. – Ale matka mu zabroniła… Mówiła,
że to przez ten wypadek… Że boi się,że znów mu się coś stanie…
Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, o czym on gada. Jaki wypadek?!
Nie
ciągnąłem tematu. Zaczęliśmy się witać. Wszyscy, jak jeden mąż nagle
zapragnęli mnie wyściskać na „dzień dobry”. Miłe uczucie…
Zaprowadziłem
ich do domu. O tej porze rodzinka już nie śpi, więc nie musiałem się
bać, że kogokolwiek pobudzimy… Zaprowadziłem ich do pokojów gościnnych.
Najpierw tych na parterze, a następnie na górze. Sami między sobą
ustalili, jak będą spać. Trochę mnie to zdziwiło… Konan oczywiście
chciała osobnego pokoju, więc zaproponowałem jej swój. Sam mogłem spać w
dźwiękoszczelnym pomieszczeniu… Zgodziła się, choć nie od razu.
Orochimaru i Zetsu postanowili, że zostaną w jednym pokoju na parterze. W
drugim, co całkowicie zbiło mnie z tropu, koniecznie chcieli być razem
Tobi i Kakuzu. Nic jednak nie powiedziałem. Hidan i Sasori mieli spać w
pokoju na piętrze, tuż przy moim, a w ostatnim Pein wraz z Kisame.
No
nic… Po dokładnym oprowadzeniu ich po domu, oczywiście zahaczając o oba
moje królestwa, wyszliśmy na podwórze. Tam rozłożyliśmy w cieniu koce i
rozsiedliśmy się na nich. Poszedłem jedynie po jakieś szklanki, napoje
oraz przekąski, w czym pomogli mi Konan i Sasori, po czym wszyscy wesoło
gadaliśmy.
Na początek spytałem o ich dziwne rozmieszczenie…
- Un?
- No – spytał Sasori.
-
Słuchamy, sempai – dodał jak zawsze radośnie Tobi. O dziwo, nie
rzucając się na mnie przy tym. Za to trzymał z uśmiechem Kakuzu za rękę.
Uniosłem brew, nie rozumiejąc…
-
Ee… Dlaczego postanowiliście spać w takich parach, un? – Spytałem
zdawkowo. – I… Em… Czemu Ty i Kakuzu trzymacie się za ręce, un? –
Spytałem Tobiego.
- Po pierwsze – odpowiedział Zetsu. – Ponieważ taki mamy kaprys…
- A mówiąc jaśniej – ciągnął Oro – Pein śpi z Kisame, bo obaj chrapią. Przynajmniej nas budzić, nie będą!
- Ja z Sasorim, bo nikt nas nie chce – stęknął Hidan.
- Zetsu z Oro, ponieważ to dwa debile, które są takimi samymi zboczeńcami i wszyscy się ich boją… - Ciągnął temat Sasori.
-
Ja śpię sama, bo nie chcę wrócić z dodatkową osobą – warknęła Konan,
spoglądając spode łba na Hidana, który uśmiechnął się do niej zalotnie.
- A my śpimy w jednym pokoju, bo… - zaczął Tobi z rumieńcem na twarzy, a dokończył za niego Kakuzu.
- … bo jesteśmy parą.
Wybałuszyłem oczy i rozdziawiłem gębę.
- C-co?!
- Nie dziw się tak – rzekł Pein. – My tam już przywykliśmy.
- No i mamy dla ciebie jeszcze jedną dobrą wieść – zaśmiał się Kakuzu.
- Pein też znalazł sobie „kochanie” – wciął się Tobi, zginając palce.
Szybko
przeniosłem wzrok na rudzielca w okularach przeciwsłonecznych, których
dalej nie raczył ściągnąć. Mój wyraz twarz jasno mówił, że domagam się
wyjaśnień.
- Jestem z Itachim – odparł z szerokim uśmiechem.
- Pierdolisz, un -
wyrwało mi się z ust. Nie mogłem uwierzyć. Szok, wywołany informacją o
związku dwóch brunetów był niczym w porównaniu do tego, co ogarnęło mnie
po słowach Liderka.
Czułem,
jak cały świat nagle zapada się pode mną. Chciałem umrzeć. Pierwszą mą
myślą było to, że on za pewne kłamie, lub robi sobie ze mnie jaja… Ale
po chwili… Po chwili wiedziałem, że mówi szczerze. Dowodziła temu
reakcja pozostałych oraz samego sprawcy.
Nie!
To się nie dzieje naprawdę! Ja na pewno jeszcze śpię, oni nie
przyjechali i nie siedzimy na trawie w moim ogrodzie i nie gadamy o tym!
Ja jestem w łóżku i śpię, a to jest jakiś koszmar!
- Hi![vii]
– Usłyszałem wesoły, męski głos. Akcent miał być angielski, ale brzmiał
raczej… Niemiecko. To właśnie ten głos przywołał mnie do
rzeczywistości. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że siedziałem z
wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami pośród śmiejących się
przyjaciół.
Całe
Akatsuki spojrzało w stronę, skąd do naszych uszu dotarł tylko mi znany
głos. Przy furtce do mego ogrodu stał Matt, opierając się o nią.
Dzisiaj ubrał swoją ulubioną koszulkę – t-shirt w czerwono-czarne pasy.
Przeszedł przez bramę i podszedł do nas. Usiadł obok mnie, uśmiechając się wciąż tak samo. Pozostali lustrowali go spojrzeniem.
- So… that’s the Akatsuki? – Spytał mnie. Skinąłem głową. – I’m Matt.[viii] – Dodał w ich stronę. Wstał i ukłonił się dystyngowanie. Zaśmiałem się.
- You’re crazy[ix] – zakpiłem z niego.Zerknął na mnie spode łba, uśmiechając się szelmowsko.
- Oh… Really?[x]
Nie mówiąc nic więcej, pochylił się nade mną i zaczął łaskotać.
- Damn! Stop it, you idiot![xi]
- No![xii]
Wszyscy
patrzyli na nas ze zniesmaczonymi minami. Czyżby przez te pół roku
zapomnieli jak to jest wygłupiać się w każdej możliwej chwili? A może
stracili swoje poczucie humoru?
- Please, forgive me! Matt![xiii] – Darłem się, śmiejąc przy tym.
W
końcu ustąpił. Usiadł na tym samym miejscu, co uprzednio, a ja, klnąc
na niego w myślach, usiadłem obok, udając obrażonego. Nawet się tym nie
przejął. Przyglądał się po kolei każdemu z nich.
- Matt – zacząłem do niego, rezygnując z udawanej złości na chłopaka. – To są…
Nie dał mi skończyć. Wskazywał każdego po kolei i wymieniał:
-
Pein, Kisame, Tobi, Kakuzu, Hidan, Sasori, Zetsu, Orochimaru and lady
Konan. – Wymieniwszy dziewczynę, skinął głową w jej stronę. Zachichotała
wesoło, a Hidan obrzucił go nienawistnym spojrzeniem.
- A on skąd to wie? – Pein wyglądał na naprawdę ogłupiałego.
- Opowiadałem mu o was – zachichotałem.
- Extra – mruknął Hidan.
[i]Dokąd idziesz?
[ii]Muszę iść na pocztę, wysłać list.
[iii]Ach tak… Więc chodźmy!
[iv]I co? Co napisała Konan?
[v]W przyszłym tygodniu Akatsuki do mnie przyjadą.
[vi]Lepiej nie… Nie chcę stracić swojego słuchu.
[vii]Cześć.
[viii]Więc? To jest Akatsuki? Jestem Matt!
[ix]Jesteś szalony…
[x]Och… Naprawdę?
[xi]Cholera! Przestań, idioto!
[xii]Nie!
[xiii]Proszę, wybacz mi! Matt!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz