Itachi
siedział w poczekalni. Pochylony, z łokciami podpartymi na kolanach.
Twarz ukrył w dłoniach. Rozpaczał. Martwił się. Żeby tylko wszystko
dobrze się skończyło! Żeby blondynkowi nic nie było! Żeby mogli wrócić
do domu z uśmiechami na twarzach, nie martwiąc się tym, co się
wydarzyło…
Płakał.
Dawno nie czuł takiej rozpaczy. Niech to szlag! Ostatnim razem tak
płakał, kiedy jego rodzice mieli wypadek samochodowy. Bóg jeden wie,
jakim sposobem wyszli z tego cało. Tamtego dnia siedział w tej samej
poczekalni, tuląc do siebie Sasuke i modląc się o zdrowie dla ich
opiekunów. Teraz nie było przy nim nikogo. Siedział samotnie, nie radząc
sobie ze smutkiem.
Deidara…
Może nie przyjaźnili się niewiadomo jak długo, ale brunetowi cholernie
na nim zależało. „Najlepszy przyjaciel”, pomyślał. Zaśmiał się sam do
siebie. Tak… Żeby to było takie proste… Żeby go traktował TYLKO jak
przyjaciela… Wówczas nie czułby aż takiego smutku. Na pewno byłby
załamany, ale przynajmniej jego serce nie byłoby rozdzierane na tysiące
kawałków.
-
Itachi… - Usłyszał nad sobą czyjś zatroskany głos. Brzmiał jakby z
oddali. Wolno uniósł głowę. Przed nim stali rodzice przyjaciela. Nawet
nie usłyszał, kiedy przyszli.
Matka
Deia, niewysoka kobieta o jasnych włosach, patrzyła na Uchiha ze łzami w
oczach. „Musieli przed chwilą przyjechać”, pomyślał. Miała na sobie
jakieś dżinsy, szybko narzuconą bluzkę i długi, w tej chwili rozpięty
płaszcz. Obok niej stał wyższy mężczyzna o brązowych, krótko ściętych
włosach. On także przybył w ciemnych dżinsach i czarnym płaszczu. Co
miał pod spodem, chłopak nie dostrzegł. Płaszcz był szczelnie zapięty.
Mężczyzna spoglądał groźnie na bruneta.
Nie dbał o to.
-
Itachi! – Głośny krzyk, zasapane oddechy i odgłosy kroków, dudniące w
korytarzu zwróciły uwagę osób w poczekalni. Spojrzeli w tamtym kierunku.
Trójka
chłopaków dobiegła do nich. Stanęli przy brunecie i podparli się rękoma
o swoje kolana. Zadyszeli się podczas biegu i szybko łapali powietrze w
płuca. Jak widać, wieść o tym, co stało się z Deiem otrzeźwiła nawet
Sasoriego i Hidana, którzy przecież już wtedy spali na blacie stołu w
barze.
- Co z nim? – Spytał Sasori, który jako pierwszy odzyskał oddech.
Brunet
pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie ma jeszcze żadnych
informacji. Ciszę, jaka wówczas nastała, przerwał tylko jęk stojącej tuż
obok kobiety, tulącej się w ramiona męża.
-
Jak mogłeś nam o tym nie powiedzieć?! – Wrzasnął nagle mężczyzna,
ponownie gwałcąc ciszę nocy. – Jak mogłeś nie powiedzieć nam o tym, że
nasz syn ćpa?!
Itachi,
do którego kierowane były te krzyki, ponownie ukrył twarz w dłoniach.
Nie miał już na nic sił. Co miał powiedzieć? Że chciał bronić
przyjaciela? Co by to dało? Zresztą – to żadne tłumaczenie.
- A co byście zrobili, gdybym wam powiedział? – Spytał całkiem trzeźwo i poważnie. Denerwowało go to.
Przez chwilę obie strony milczały. Dopiero po minucie do jego uszu dotarła odpowiedź.
-
Zadbalibyśmy o to, by więcej nie brał narkotyków – odparł chłodno
mężczyzna. Stał spokojnie, mierząc chłopaka wzrokiem. – Dlatego, do
cholery, powinieneś nam powiedzieć od razu! Gdybyś to zrobił, on nie
leżałby teraz w szpitalu!
Itachi
poczuł się tak, jakby ktoś go zdrowo kopnął w brzuch. Niby to prawda –
nie byłoby teraz takiej sytuacji. Ale jak mógłby zrobić coś takiego?
Znał podejście jego rodziców do wszystkiego…
-
Taa… Domyślam się, jak – odpowiedział ironicznie. Nie miał chęci
ukrywać, że domyśla się, jak by postąpili. Wysłaliby go do oddziału
zamkniętego na pół roku, zakazując jakichkolwiek kontaktów ze znajomymi i
odseparowując od wszystkiego, co sprawia mu radość.
Ci
ludzie byli nienormalni, w zdaniu Uchihy… Raz chcą zrobić wszystko, by
ich syn czuł się jak najlepiej, by za chwilę obrazić go od najgorszych i
zakazać wszelkich przyjemności…
Nie powiedzieli nic więcej. Siedzieli w ciszy, jaka zapadła po jego słowach. Czekali.
Po
kilku minutach przybył lekarz. Szedł wolno. Spokojnie. Spoglądał z
uśmiechem na zmęczone i zatroskane twarze rodziny i przyjaciół swojego
pacjenta. Przyglądali mu się uważnie, oczekując tego, co powie.
-
Możecie państwo być spokojni… Stan Deidary jest stabilny. – Spojrzał w
kartę badań. – Jednakże… Jesteśmy zmuszeni wysłać go na detoks…
- To znaczy? – Zadał pytanie Hidan, niespecjalnie obeznany w lekarskich terminach oraz procedurach.
-
Przez dwa tygodnie będzie na odwyku – wyjaśnił lekarz, uprzednio
wzdychając ze zrezygnowaniem. – Proszę się nie martwić… Zadbamy o to, by
całkowicie odłożył narkotyki.
Itachi
spojrzał na przyjaciół. Widział, że i oni nie są zachwyceni tym
pomysłem. Ale w końcu – to dla dobra ich blondynka. Leczenie
przynajmniej go nie zabije. Zrobi to, czego oni nie potrafił
samodzielnie osiągnąć – wyleczy go. Przynajmniej takie jest zamierzenie…
Uchiha
westchnął cicho. Rzucił się na swoje łóżko. Właśnie wrócił do domu.
Rodziców nie było. Zapewne znów musieli wyjść w jakichś ważnych
sprawach. Sasuke, który także wrócił późno, spał w swoim pokoju.
Leżał,
wpatrując się w sufit. Nie mógł zasnąć. Jego myśli krążyły wokół
jednego pytania: „Jaki Dei ma powód do ćpania?” Przecież cały wieczór
doskonale się bawili. I nagle… Zostawił ich i poszedł po narkotyki.
Co takiego się stało?
Nie miał pojęcia.
Choć
łamał sobie głowę, choć analizował każdy szczegół wieczoru, zwyczajnie
nie mógł dojść do tego, co mogło go do tego sprowokować. W końcu,
zmęczony po całej nocy, zasnął. A nie był to zbyt spokojny sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz