Tak,
wiedziałem, że niedługo zjawią się pierwsi goście. Wielu z nich
przyjeżdża z daleka. Wszak rodzice mają wiele znajomości. A cała ta
śmietanka spłynie dziś do naszej posiadłości, by świętować czterdzieste
urodziny mego ojca.
Wszedłem
do swojego pokoju, kierując się prosto do osobistej łaźni. Służącą
poprosiłem o przygotowanie mi kąpieli, podczas gdy ja powoli się do niej
szykowałem.
Duże
pomieszczenie, pokryte granatowymi oraz błękitnymi motywami z glazury,
zdobione w liście klonu, wyglądało prawdziwie zjawiskowo. Zawsze lubiłem
tu przebywać. Łazienka miała w sobie ten specyficzny czar, rzucany na
przebywających w niej ludzi. Ciemna podłoga i ściana do połowy w tym
samym kolorze, niczym bezkres toni oceanicznej. Powyżej piękny błękit,
delikatnie przymglony, przypominający niebo z białymi, płynącymi po nim
chmurami. Jedynie sufit był biały.
Wielkie
okno, zawsze zasłonięte nieskazitelnie białymi firanami, znajdujące się
naprzeciw wielkiej wanny dawało przyjemne, dzienne światło. Wychodziło
na balkon, na który można było wejść jedynie z mej sypialni, dzięki
czemu nie musiałem się obawiać, iż ktoś niepożądany ujrzy mnie w
kąpieli.
Z
uśmiechem na twarzy, marząc już o cudownie ciepłej wodzie, rozwiązałem
krawat, ściągnąłem kamizelkę, koszulę, zsunąłem spodnie w dół. Wszystko
zawiesiłem na oparciu krzesła. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu,
że kiedy wrócę, ubrania będą już wyprane i rozwieszone do wyschnięcia.
Spokojnie
przeszedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie zanurzyłem się w wannie
wypełnionej parującą wodą. Zamruczałem radośnie. Uwielbiałem kąpiele.
Chętnie przesiadywałem w wodzie. Czasami na całe godziny potrafiłem
zamknąć się w łazience i leżeć, zanurzony prawie w całości, pokryty
pianą, wertując strony jakiejś ciekawej książki. Chyba nie istniało nic
przyjemniejszego ani bardziej odprężającego.
Zamoczyłem
się po samą szyję, przymykając lubieżnie oczy. Mógłbym tak leżeć i
leżeć. Niestety – trzeba szybko się wykąpać i wyjść. Inaczej ma matula,
udając nieszczęśliwą, by zagrać na mych słabych emocjach, bardzo
wrażliwych właśnie na nią, będzie mnie zadręczać, iż spóźniam się na
jakże ważną uroczystość.
Niechętnie
zanurzyłem się cały, by zamoczyć także me krótkie, bo kończące się na
karku czarne włosy, a kiedy się wynurzyłem, począłem szorować skórę
mydłem. Obmyłem ciało, opłukałem się dokładnie i wyszedłem z wanny.
Przepasany ręcznikiem powróciłem do pokoju, gdzie położyłem się w łóżku,
zamknąwszy oczy. Poinformowałem jeszcze służącą, aby obudziła mnie na
pół godziny przed dwudziestą, by następnie zatopić się we śnie.
Szedłem
długimi, ciemnymi uliczkami jakiegoś przerażającego, nieznanego mi
miasta. Gdzieniegdzie na bruku leżały zeschnięte zwłoki szczura lub
kota. Smród drażnił moje nozdrza. Wszędzie walały się śmieci i wylewane
przez okna ścieki. Wilgotno, ciemno, nieprzyjemnie. I strasznie.
Rozglądałem
się uważnie, jednak nie potrafiłem stwierdzić, gdzie się znajduję.
Drżałem na całym ciele. Nienawidziłem przebywać w nieznanych sobie
miejscach, oddalony od rodziny czy znanych mi ludzi. Wolałem zawsze
trzymać się w towarzystwie tych, którym ufałem.
Odwróciłem
się, czując czyjąś obecność. Stało tam kilka wysokich osób. Niewiele
myśląc, ruszyłem w przeciwnym kierunku. Biegłem ile sił, krzyczałem, by
ktoś mi pomógł. Nikogo. Nie widziałem nikogo.
Poczułem
lodowatą dłoń na ramieniu. Mocne szarpnięcie. Znalazłem się na tym
obrzydliwie brudnym podłożu. Jedno z nich podniosło mnie za ubranie.
Wstrzymałem oddech, widząc przerażający uśmiech na twarzy oprawcy.
Widziałem jak przymierza pięść, by uderzyć mnie z całej siły. Skuliłem
się w sobie, zamykając oczy. Zacisnąłem zęby, czując kolejne mocne
szarpniecie.
- No już – usłyszałem nad sobą i gwałtownie otworzyłem oczy.
Odetchnąłem
spokojniej, widząc Elizabeth, moją byłą nianię, aktualnie moją
osobistą… służącą? Cóż… Nadal traktowałem ją jak piastunkę.
-
No, nareszcie – sapnęła, krzyżując dłonie na swych dorodnych piersiach.
Uśmiechnąłem się blado, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. – Rzucałeś
się po całym łóżku. – Pokręciła głową z rezygnacją. – Victoria nie
potrafiła cię dobudzić, więc zawołała mnie.
Zarumieniłem
się, spuszczając głowę. Włosy momentalnie zakryły me jaskrawozielone
oczy. Nie lubiłem ich. Wszyscy zawsze dziwnie przez nie na mnie
patrzyli. Mówili, że wyglądam jak odmieniec. To bolało.
- Przepraszam. – Wyrzuciłem z siebie.
Może
i ta kobieta pracowała w naszej posiadłości, ale była dla mnie jak
druga matka. Z tym, że na nią mogłem liczyć w każdej chwili. I to także
ona była powierniczką większości mych sekretów.
Niestety,
nie miałem przyjaciół w swoim wieku. Nie potrafiłem z nimi rozmawiać.
Nie tak, jakbym tego chciał. Wszyscy oni byli wyniośli, dystyngowani,
chłodni. Nie chcieli rozumieć, że dobra zabawa też nie jest zła. Nie
odnajdywali przyjemności w rzeczach, które dla mnie były czymś
zwyczajnym. Niestety.
Tylko
Elizabeth rozumiała mnie całkowicie. Przez te wszystkie lata była przy
mnie, razem graliśmy w krykieta, nauczyła mnie także wiele ciekawych
gier w karty. Kiedy skończyłem dwanaście lat i nie potrzebowałem już
piastunki, pozostała z nami, by pomagać mi nadal iść przez życie.
-
I co tak siedzisz? – Spytała mrużąc oczy. – Za kilka minut rozpoczyna
się bal, a twoja matka nie chce, byś się spóźnił. – Wcisnęła mi ubrania w
ręce i popatrzyła już łagodniej. – Twoje nowe ubranie, skarbie –
rzekła, całując mnie w czoło. – Udało mi się je skończyć na czas. –
Mrugnęła jednym okiem, uśmiechając się wesoło. – Mam nadzieję, że ci się
spodoba. – Dodała, kierując się do klonowych drzwi, by chwilę później
opuścić moją sypialnię.
Uśmiechnąłem się nikło, rozkładając ubranie na łóżku. Przyjrzałem mu się uważnie i aż westchnąłem z zachwytu. Było wspaniałe!
Szybko
przebrałem się w otrzymane rzeczy i przejrzałem w lustrze. Długa,
czarna marynarka z dodatkowymi skrzydłami zakrywającymi boki,
sięgającymi aż do kolan, z podwójnymi klapami, zapinana tak, jak
chińskie kimona wyglądała widowiskowo. Do niej do kompletu tego samego
koloru spodnie. Pod marynarką czarna koszula z wysokim kołnierzem oraz
marszczony ascot. Na rękawach, nogawkach oraz dole marynarki, w tym na
jej skrzydłach znajdowały się czerwono-złote naszycia, wyglądające
zupełnie jak tańczące radośnie płomienie. Z rękawów marynarki wystawały
fałdowane mankiety.
Włożyłem do tego czarne obuwie.
Rozczesałem
włosy, wsunąłem na palec wskazujący pierścień rodowy, złoty z rubinowym
oczkiem pośrodku, otoczony różanymi liśćmi i byłem gotów.
Opuściłem
swoje pokoje i udałem się schodami w dół, do głównej sali. Zegar pod
ścianą poinformował mnie, iż pozostało już niewiele czasu do rozpoczęcia
balu.
Wielu
gości krążyło już po wielkim pomieszczeniu, ze zjawiskowym, wysokim
sklepieniem, na którym wymalowane były motywy anielskie oraz demoniczne.
Całość przedstawiała jakby zarówno Niebiosa, jak i Piekło. Było to
arcydzieło, stworzone przez pewnego malarza, który stworzył to
malownicze dzieło jeszcze na zlecenie mego pradziada, wiele lat temu.
Rozglądałem
się po sali, obserwując pierwszych gości, którzy zajęli się sobą
wzajemnie, rozmawiając wesoło lub witając się ze starymi znajomymi.
Widziałem, jak służba sprawnie lawirowała między nimi, podając przekąski
i alkohole. Nie widziałem w tym niczego interesującego. Zbyt często
bywałem na tego typu przyjęciach. Pragnąłem jedynie, by jak najprędzej
uroczystości dobiegły końca, abym mógł powrócić do swych pokoi.
Wraz
z upływem czasu, sala robiła się pełniejsza, bardziej gwarna oraz
duszna. Nie lubiłem duchoty – wolałem zawsze świeże powietrze, jednak
opuszczenie przyjęcia jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem byłoby w
złym tonie. No i oczywiście, matka i ojciec nie byliby zachwyceni,
gdybym nie odtańczył przynajmniej jednego tańca z jakąś wysoko
postawioną panienką. Powiedzmy sobie szczerze – coś takiego wcale mi się
nie podobało. Bo i po co mi żona w tak młodym wieku?
Ponownie
rozejrzałem się dookoła, szukając wzrokiem jakiejś znajomej twarzy,
jednak ludzie w większości byli mi obcy. Westchnąłem zrezygnowany i
ruszyłem w stronę wyjścia do ogrodu. Drzwi były otwarte, dzięki czemu
przyjemne, chłodne, wieczorne powietrze wlewało się do posiadłości,
orzeźwiając nieco atmosferę panującą wewnątrz pomieszczenia.
Odetchnąłem
głębiej kilka razy, pozwalając, by chłód wypełnił moje płuca. Teraz
dopiero czułem, że mogę oddychać. Jak im wszystkim mogło nie być tam
gorąco? Zwłaszcza kobietom w tych ich wielkich, ciężkich sukniach, z
gorsetami tak straszliwie ściskającymi ich piersi. Do dziś nie potrafię
zrozumieć, dlaczego tak cierpią tylko po to, by uwydatnić swe atuty
kobiece. Osobiście nie widziałem niczego pięknego w dorodnych, wielkich,
wylewających się z dekoltu piersiach. Małe, delikatne zdecydowanie
bardziej mi się podobały. Cóż… Gusta są różne…
Kiedy
stałem tak, wdychając świeże powietrze, usłyszałem, że pełna, po brzegi
sala nagle milknie, kiedy na środku zrobiło się trochę miejsca. Stanął
tam mój ojciec, jak zawsze wykwintnie ubrany, z uśmiechem na twarzy,
zawijając nieco swój wąs, zadowolony z tak licznego przybycia gości.
-
Witajcie przyjaciele – rzekł tubalnym głosem, niosącym się po salach. –
Niezmiernie się cieszę, iż mogę was gościć w mych skromnych progach.
Przewróciłem
oczami, kręcąc głową. Jeśli nasze progi są skromne, nie chciałbym chyba
widzieć bogatych. I tak, wiem, że tak się mawia, ale co zrobić, że jego
słowa wydały mi się śmieszne?
Słyszałem, jak chichot poniósł się po sali. Jak widać, goście zrozumieli żart ojca.
- Miło mi także, że przybyliście świętować ze mną me urodziny. Dlatego…
Dalej
nie słuchałem. Wymknąłem się do ogrodu, zamierzając przeczekać tam,
niezauważony, cały bal. Przebiegłem szybko alejką, kryjąc się za
żywopłotem z białych róż. Usiadłem na ławeczce i uśmiechnąłem sam do
siebie. Wyjście po francusku[i] nie
jest może najgrzeczniejsze i nie przystoi szlachcicowi, ale przecież
nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma, kiedy na bal przybyło tylu
gości.
Tak
przynajmniej chciałem myśleć. Na nic się zdały me domysły, gdyż zaraz
usłyszałem kroki, a z alejki, którą właśnie przybiegłem, wyłoniła się
drobna dziewczyna. Za nią, jak się okazało już po sekundzie, przybyły
także dwie inne. Spiąłem się, widząc, że są do siebie zadziwiająco
podobne. Przetarłem oczy i uśmiechnąłem się do nich niepewnie.
Ta,
która stała najbliżej mnie, dygnęła, falując długą, różową suknią z
białymi falbankami, a także spiętymi w kok, złocistymi włosami i
roześmiała się wesoło. Zmarszczyłem brwi, obawiając się tego, co może
nastąpić. I wcale się nie pomyliłem.
-
Paniczu Davidzie – przemówiła słodkim, dziecięcym głosem, co mogło
wskazywać, że ma najwyżej piętnaście lat. – Twa matka prosiła, abyśmy za
tobą podążyły i zabrały cię z powrotem do sali. – Popatrzyła na mnie
wielkimi, zielonymi, iskrzącymi się radością oczyma.
Właśnie
za to nie lubiłem dziewczyn. Udawały nieśmiałe i niedostępne, podczas
gdy tak naprawdę były obłudne, okrutne i niebezpieczne. Idealnym
przykładem była moja matka. Jak dostrzegłem, te panienki także. Niby
miłe, niby grzeczne, jednak coś mi mówiło, że jeśli im odmówię, czeka
mnie coś gorszego niż długa rozmowa z ojcem. A na to wszystko wskazywał
właśnie wzrok tej oto drobnej istotki.
-
Prosiła także, byś z nami zatańczył. – Pisnęła radośnie, od razu
uśmiechając się od ucha do ucha, podczas gdy ja myślałem, że mnie zemdli
od nadmiernej słodyczy, jaka biła od każdej z nich.
Dlaczego
nie mogły się ubrać całkiem na biało lub w jakikolwiek inny kolor? Tak
jak nie lubiłem wielkich biustów, tak samo nie lubiłem kobiet
ubierających się w różowe suknie.
Skinąłem
im głową wstając, kłaniając się i wyciągając dłoń w stronę tej, która
stała najbliżej. Z ochotą przyjęła moją dłoń, zaraz przytulając się do
mojego boku, a jej siostry zrobiły to samo, tyle, że przylgnęły do
mojego lewego boku.
Niezadowolony,
jak mało kto, ruszyłem z nimi prosto na parkiet. Muzycy wyraźnie grali
już od jakiegoś czasu. Chcąc, nie chcąc, skłoniłem się pierwszej z
panienek i ruszyłem z nią w tan. Odwagi dodał mi groźny wzrok mojej
matki, który uchwyciłem zaraz po przekroczeniu drzwi do ogrodu. Czemu z
ojcem nie mogą zrozumieć, że ja naprawdę nie chcę żony?!
Nie
słuchałem nawet, co do mnie świergocze tańcząca ze mną blondynka.
Całkowicie oddałem się tańcu, starając się nie pomylić kroku. Należy
także dodać, że jakoś niespecjalnie interesowało mnie, co ma do
powiedzenia. Jej siostry potraktowałem dokładnie tak samo.
Jak mówię, że nie szukam kobiety, oznacza to, że tak jest i już!
Chcąc
uciec przed kolejną partnerką do walca, którego właśnie zaczęto grać,
ukryłem się w tłumie, znów próbując dostać się do ogrodu. Nim jednak
dotarłem do drzwi, poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.
- Przepraszam – usłyszałem za sobą niski, ciepły głos.
Odwróciłem
się na pięcie i jakież było me zdziwienie, kiedy ujrzałem wysokiego,
dobrze zbudowanego mężczyznę. Miał na sobie długą, sięgającą kolan
czarną marynarkę z pojedynczymi klapami, ciągnącymi się aż do połowy
torsu. Spod marynarki wystawał wysoki kołnierz białej, jak śnieg koszuli
oraz marszczony ascot. Na dłoniach dostrzegłem białe rękawiczki.
Delikatny,
prosty nos, mocno zarysowana szczęka, blade, wąskie usta, wykrzywione w
lekkim, przepraszającym uśmiechu oraz stalowe, szare oczy, wpatrujące
się we mnie tak, jakby chciały prześwietlić mnie na wylot urzekły mnie.
Całości dopełniały pofalowane, długie, spięte na karku białą wstążką
jasno rude, wpadające delikatnie w blond włosy. Grzywka opadała mu na
twarz i ładnie ją okalała.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że wpatruję się w mężczyznę jak głupi. Skłoniłem się szybko.
-
Dobry wieczór – przywitałem się, na co uśmiech młodego mężczyzny
jeszcze bardziej się poszerzył. Zamrugałem szybko. – W czym mogę pomóc? –
Spytałem, by się zrehabilitować.
- Chciałem spytać, którędy mogę udać się do ogrodu – odpowiedział, a jego oczy nadal wpatrywały się we mnie zbyt intensywnie.
Starając się to ignorować, poprowadziłem go do drzwi i razem zeszliśmy po marmurowych schodach, ku alejce.
-
Sam właściwie tutaj szedłem – oznajmiłem po chwili ciszy, jaka między
nami zawisła. – Jestem David Hathercorl – przedstawiłem się, kłaniając,
kiedy na moment przystanąłem.
Stanął
momentalnie, jak sparaliżowany. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i przez
chwilę wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. Obserwowałem, jak
jego wzrok prześlizguje się z moich krótko ściętych czarnych włosów,
wędrując na zielone oczy, przez co na chwilę nasze spojrzenia spotkały
się. To było co najmniej dziwne. Delikatny rumieniec wdał się na moją
twarz, a mój aktualny towarzysz, jakby tego nie zauważył, podążył
wzrokiem, dalej, w dół, przyglądając się mej garderobie.
-
Przepraszam? – Zmarszczyłem brwi, widząc, jak wpatrywał się w rodowy
pierścień na mej dłoni. Znów na mnie spojrzał i uśmiechnął się
przyjaźnie.
- Lavrence van Vortes – przedstawił się, kłaniając nisko.
Przez
chwilę zastanawiałem się, skąd znam to nazwisko. Wiedziałem, że już
wielokrotnie je wcześniej słyszałem, co chyba nie powinno być dziwne,
jeśli przybył na urodziny ojca. Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem,
kim jest mości pan, stojący przede mną.
- H-hrabia Vortes? – Spytałem niepewnie, wpatrując się w niego z takim samym szokiem, w jakim on był, jeszcze przed chwilą.
[i] David jest Anglikiem, dlatego „wyjście po angielsku” nie wypada mu mówić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz