środa, 5 września 2012

XV "Szlachta" - rozdział 1 "Bal"

Tak, wiedziałem, że niedługo zjawią się pierwsi goście. Wielu z nich przyjeżdża z daleka. Wszak rodzice mają wiele znajomości. A cała ta śmietanka spłynie dziś do naszej posiadłości, by świętować czterdzieste urodziny mego ojca.
Wszedłem do swojego pokoju, kierując się prosto do osobistej łaźni. Służącą poprosiłem o przygotowanie mi kąpieli, podczas gdy ja powoli się do niej szykowałem.
Duże pomieszczenie, pokryte granatowymi oraz błękitnymi motywami z glazury, zdobione w liście klonu, wyglądało prawdziwie zjawiskowo. Zawsze lubiłem tu przebywać. Łazienka miała w sobie ten specyficzny czar, rzucany na przebywających w niej ludzi. Ciemna podłoga i ściana do połowy w tym samym kolorze, niczym bezkres toni oceanicznej. Powyżej piękny błękit, delikatnie przymglony, przypominający niebo z białymi, płynącymi po nim chmurami. Jedynie sufit był biały.
Wielkie okno, zawsze zasłonięte nieskazitelnie białymi firanami, znajdujące się naprzeciw wielkiej wanny dawało przyjemne, dzienne światło. Wychodziło na balkon, na który można było wejść jedynie z mej sypialni, dzięki czemu nie musiałem się obawiać, iż ktoś niepożądany ujrzy mnie w kąpieli.
Z uśmiechem na twarzy, marząc już o cudownie ciepłej wodzie, rozwiązałem krawat, ściągnąłem kamizelkę, koszulę, zsunąłem spodnie w dół. Wszystko zawiesiłem na oparciu krzesła. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że kiedy wrócę, ubrania będą już wyprane i rozwieszone do wyschnięcia.
Spokojnie przeszedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie zanurzyłem się w wannie wypełnionej parującą wodą. Zamruczałem radośnie. Uwielbiałem kąpiele. Chętnie przesiadywałem w wodzie. Czasami na całe godziny potrafiłem zamknąć się w łazience i leżeć, zanurzony prawie w całości, pokryty pianą, wertując strony jakiejś ciekawej książki. Chyba nie istniało nic przyjemniejszego ani bardziej odprężającego.
Zamoczyłem się po samą szyję, przymykając lubieżnie oczy. Mógłbym tak leżeć i leżeć. Niestety – trzeba szybko się wykąpać i wyjść. Inaczej ma matula, udając nieszczęśliwą, by zagrać na mych słabych emocjach, bardzo wrażliwych właśnie na nią, będzie mnie zadręczać, iż spóźniam się na jakże ważną uroczystość.
Niechętnie zanurzyłem się cały, by zamoczyć także me krótkie, bo kończące się na karku czarne włosy, a kiedy się wynurzyłem, począłem szorować skórę mydłem. Obmyłem ciało, opłukałem się dokładnie i wyszedłem z wanny. Przepasany ręcznikiem powróciłem do pokoju, gdzie położyłem się w łóżku, zamknąwszy oczy. Poinformowałem jeszcze służącą, aby obudziła mnie na pół godziny przed dwudziestą, by następnie zatopić się we śnie.
Szedłem długimi, ciemnymi uliczkami jakiegoś przerażającego, nieznanego mi miasta. Gdzieniegdzie na bruku leżały zeschnięte zwłoki szczura lub kota. Smród drażnił moje nozdrza. Wszędzie walały się śmieci i wylewane przez okna ścieki. Wilgotno, ciemno, nieprzyjemnie. I strasznie.
Rozglądałem się uważnie, jednak nie potrafiłem stwierdzić, gdzie się znajduję. Drżałem na całym ciele. Nienawidziłem przebywać w nieznanych sobie miejscach, oddalony od rodziny czy znanych mi ludzi. Wolałem zawsze trzymać się w towarzystwie tych, którym ufałem.
 Odwróciłem się, czując czyjąś obecność. Stało tam kilka wysokich osób. Niewiele myśląc, ruszyłem w przeciwnym kierunku. Biegłem ile sił, krzyczałem, by ktoś mi pomógł. Nikogo. Nie widziałem nikogo.
Poczułem lodowatą dłoń na ramieniu. Mocne szarpnięcie. Znalazłem się na tym obrzydliwie brudnym podłożu. Jedno z nich podniosło mnie za ubranie. Wstrzymałem oddech, widząc przerażający uśmiech na twarzy oprawcy. Widziałem jak przymierza pięść, by uderzyć mnie z całej siły. Skuliłem się w sobie, zamykając oczy. Zacisnąłem zęby, czując kolejne mocne szarpniecie.
- No już – usłyszałem nad sobą i gwałtownie otworzyłem oczy.
Odetchnąłem spokojniej, widząc Elizabeth, moją byłą nianię, aktualnie moją osobistą… służącą? Cóż… Nadal traktowałem ją jak piastunkę.
- No, nareszcie – sapnęła, krzyżując dłonie na swych dorodnych piersiach. Uśmiechnąłem się blado, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. – Rzucałeś się po całym łóżku. – Pokręciła głową z rezygnacją. – Victoria nie potrafiła cię dobudzić, więc zawołała mnie.
Zarumieniłem się, spuszczając głowę. Włosy momentalnie zakryły me jaskrawozielone oczy. Nie lubiłem ich. Wszyscy zawsze dziwnie przez nie na mnie patrzyli. Mówili, że wyglądam jak odmieniec. To bolało.
- Przepraszam. – Wyrzuciłem z siebie. 
Może i ta kobieta pracowała w naszej posiadłości, ale była dla mnie jak druga matka. Z tym, że na nią mogłem liczyć w każdej chwili. I to także ona była powierniczką większości mych sekretów.
Niestety, nie miałem przyjaciół w swoim wieku. Nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Nie tak, jakbym tego chciał. Wszyscy oni byli wyniośli, dystyngowani, chłodni. Nie chcieli rozumieć, że dobra zabawa też nie jest zła. Nie odnajdywali przyjemności w rzeczach, które dla mnie były czymś zwyczajnym. Niestety.
Tylko Elizabeth rozumiała mnie całkowicie. Przez te wszystkie lata była przy mnie, razem graliśmy w krykieta, nauczyła mnie także wiele ciekawych gier w karty. Kiedy skończyłem dwanaście lat i nie potrzebowałem już piastunki, pozostała z nami, by pomagać mi nadal iść przez życie.
- I co tak siedzisz? – Spytała mrużąc oczy. – Za kilka minut rozpoczyna się bal, a twoja matka nie chce, byś się spóźnił. – Wcisnęła mi ubrania w ręce i popatrzyła już łagodniej. – Twoje nowe ubranie, skarbie – rzekła, całując mnie w czoło. – Udało mi się je skończyć na czas. – Mrugnęła jednym okiem, uśmiechając się wesoło. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. – Dodała, kierując się do klonowych drzwi, by chwilę później opuścić moją sypialnię.
Uśmiechnąłem się nikło, rozkładając ubranie na łóżku. Przyjrzałem mu się uważnie i aż westchnąłem z zachwytu. Było wspaniałe!
Szybko przebrałem się w otrzymane rzeczy i przejrzałem w lustrze. Długa, czarna marynarka z dodatkowymi skrzydłami zakrywającymi boki, sięgającymi aż do kolan, z podwójnymi klapami, zapinana tak, jak chińskie kimona wyglądała widowiskowo. Do niej do kompletu tego samego koloru spodnie. Pod marynarką czarna koszula z wysokim kołnierzem oraz marszczony ascot. Na rękawach, nogawkach oraz dole marynarki, w tym na jej skrzydłach znajdowały się czerwono-złote naszycia, wyglądające zupełnie jak tańczące radośnie płomienie. Z rękawów marynarki wystawały fałdowane mankiety.
Włożyłem do tego czarne obuwie.
Rozczesałem włosy, wsunąłem na palec wskazujący pierścień rodowy, złoty z rubinowym oczkiem pośrodku, otoczony różanymi liśćmi i byłem gotów.
Opuściłem swoje pokoje i udałem się schodami w dół, do głównej sali. Zegar pod ścianą poinformował mnie, iż pozostało już niewiele czasu do rozpoczęcia balu.
Wielu gości krążyło już po wielkim pomieszczeniu, ze zjawiskowym, wysokim sklepieniem, na którym wymalowane były motywy anielskie oraz demoniczne. Całość przedstawiała jakby zarówno Niebiosa, jak i Piekło. Było to arcydzieło, stworzone przez pewnego malarza, który stworzył to malownicze dzieło jeszcze na zlecenie mego pradziada, wiele lat temu.
Rozglądałem się po sali, obserwując pierwszych gości, którzy zajęli się sobą wzajemnie, rozmawiając wesoło lub witając się ze starymi znajomymi. Widziałem, jak służba sprawnie lawirowała między nimi, podając przekąski i alkohole. Nie widziałem w tym niczego interesującego. Zbyt często bywałem na tego typu przyjęciach. Pragnąłem jedynie, by jak najprędzej uroczystości dobiegły końca, abym mógł powrócić do swych pokoi.
Wraz z upływem czasu, sala robiła się pełniejsza, bardziej gwarna oraz duszna. Nie lubiłem duchoty – wolałem zawsze świeże powietrze, jednak opuszczenie przyjęcia jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem byłoby w złym tonie. No i oczywiście, matka i ojciec nie byliby zachwyceni, gdybym nie odtańczył przynajmniej jednego tańca z jakąś wysoko postawioną panienką. Powiedzmy sobie szczerze – coś takiego wcale mi się nie podobało. Bo i po co mi żona w tak młodym wieku?
Ponownie rozejrzałem się dookoła, szukając wzrokiem jakiejś znajomej twarzy, jednak ludzie w większości byli mi obcy. Westchnąłem zrezygnowany i ruszyłem w stronę wyjścia do ogrodu. Drzwi były otwarte, dzięki czemu przyjemne, chłodne, wieczorne powietrze wlewało się do posiadłości, orzeźwiając nieco atmosferę panującą wewnątrz pomieszczenia.
Odetchnąłem głębiej kilka razy, pozwalając, by chłód wypełnił moje płuca. Teraz dopiero czułem, że mogę oddychać. Jak im wszystkim mogło nie być tam gorąco? Zwłaszcza kobietom w tych ich wielkich, ciężkich sukniach, z gorsetami tak straszliwie ściskającymi ich piersi. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak cierpią tylko po to, by uwydatnić swe atuty kobiece. Osobiście nie widziałem niczego pięknego w dorodnych, wielkich, wylewających się z dekoltu piersiach. Małe, delikatne zdecydowanie bardziej mi się podobały. Cóż… Gusta są różne…
Kiedy stałem tak, wdychając świeże powietrze, usłyszałem, że pełna, po brzegi sala nagle milknie, kiedy na środku zrobiło się trochę miejsca. Stanął tam mój ojciec, jak zawsze wykwintnie ubrany, z uśmiechem na twarzy, zawijając nieco swój wąs, zadowolony z tak licznego przybycia gości.
- Witajcie przyjaciele – rzekł tubalnym głosem, niosącym się po salach. – Niezmiernie się cieszę, iż mogę was gościć w mych skromnych progach.
Przewróciłem oczami, kręcąc głową. Jeśli nasze progi są skromne, nie chciałbym chyba widzieć bogatych. I tak, wiem, że tak się mawia, ale co zrobić, że jego słowa wydały mi się śmieszne?
Słyszałem, jak chichot poniósł się po sali. Jak widać, goście zrozumieli żart ojca.
- Miło mi także, że przybyliście świętować ze mną me urodziny. Dlatego…
Dalej nie słuchałem. Wymknąłem się do ogrodu, zamierzając przeczekać tam, niezauważony, cały bal. Przebiegłem szybko alejką, kryjąc się za żywopłotem z białych róż. Usiadłem na ławeczce i uśmiechnąłem sam do siebie. Wyjście po francusku[i] nie jest może najgrzeczniejsze i nie przystoi szlachcicowi, ale przecież nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma, kiedy na bal przybyło tylu gości.
Tak przynajmniej chciałem myśleć. Na nic się zdały me domysły, gdyż zaraz usłyszałem kroki, a z alejki, którą właśnie przybiegłem, wyłoniła się drobna dziewczyna. Za nią, jak się okazało już po sekundzie, przybyły także dwie inne. Spiąłem się, widząc, że są do siebie zadziwiająco podobne. Przetarłem oczy i uśmiechnąłem się do nich niepewnie.
Ta, która stała najbliżej mnie, dygnęła, falując długą, różową suknią z białymi falbankami, a także spiętymi w kok, złocistymi włosami i roześmiała się wesoło. Zmarszczyłem brwi, obawiając się tego, co może nastąpić. I wcale się nie pomyliłem.
- Paniczu Davidzie – przemówiła słodkim, dziecięcym głosem, co mogło wskazywać, że ma najwyżej piętnaście lat. – Twa matka prosiła, abyśmy za tobą podążyły i zabrały cię z powrotem do sali. – Popatrzyła na mnie wielkimi, zielonymi, iskrzącymi się radością oczyma.
Właśnie za to nie lubiłem dziewczyn. Udawały nieśmiałe i niedostępne, podczas gdy tak naprawdę były obłudne, okrutne i niebezpieczne. Idealnym przykładem była moja matka. Jak dostrzegłem, te panienki także. Niby miłe, niby grzeczne, jednak coś mi mówiło, że jeśli im odmówię, czeka mnie coś gorszego niż długa rozmowa z ojcem. A na to wszystko wskazywał właśnie wzrok tej oto drobnej istotki.
- Prosiła także, byś z nami zatańczył. – Pisnęła radośnie, od razu uśmiechając się od ucha do ucha, podczas gdy ja myślałem, że mnie zemdli od nadmiernej słodyczy, jaka biła od każdej z nich.
Dlaczego nie mogły się ubrać całkiem na biało lub w jakikolwiek inny kolor? Tak jak nie lubiłem wielkich biustów, tak samo nie lubiłem kobiet ubierających się w różowe suknie.
Skinąłem im głową wstając, kłaniając się i wyciągając dłoń w stronę tej, która stała najbliżej. Z ochotą przyjęła moją dłoń, zaraz przytulając się do mojego boku, a jej siostry zrobiły to samo, tyle, że przylgnęły do mojego lewego boku.
Niezadowolony, jak mało kto, ruszyłem z nimi prosto na parkiet. Muzycy wyraźnie grali już od jakiegoś czasu. Chcąc, nie chcąc, skłoniłem się pierwszej z panienek i ruszyłem z nią w tan. Odwagi dodał mi groźny wzrok mojej matki, który uchwyciłem zaraz po przekroczeniu drzwi do ogrodu. Czemu z ojcem nie mogą zrozumieć, że ja naprawdę nie chcę żony?!
Nie słuchałem nawet, co do mnie świergocze tańcząca ze mną blondynka. Całkowicie oddałem się tańcu, starając się nie pomylić kroku. Należy także dodać, że jakoś niespecjalnie interesowało mnie, co ma do powiedzenia. Jej siostry potraktowałem dokładnie tak samo.
Jak mówię, że nie szukam kobiety, oznacza to, że tak jest i już!
Chcąc uciec przed kolejną partnerką do walca, którego właśnie zaczęto grać, ukryłem się w tłumie, znów próbując dostać się do ogrodu. Nim jednak dotarłem do drzwi, poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.
- Przepraszam – usłyszałem za sobą niski, ciepły głos.
Odwróciłem się na pięcie i jakież było me zdziwienie, kiedy ujrzałem wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Miał na sobie długą, sięgającą kolan czarną marynarkę z pojedynczymi klapami, ciągnącymi się aż do połowy torsu. Spod marynarki wystawał wysoki kołnierz białej, jak śnieg koszuli oraz marszczony ascot. Na dłoniach dostrzegłem białe rękawiczki.
Delikatny, prosty nos, mocno zarysowana szczęka, blade, wąskie usta, wykrzywione w lekkim, przepraszającym uśmiechu oraz stalowe, szare oczy, wpatrujące się we mnie tak, jakby chciały prześwietlić mnie na wylot urzekły mnie. Całości dopełniały pofalowane, długie, spięte na karku białą wstążką jasno rude, wpadające delikatnie w blond włosy. Grzywka opadała mu na twarz i ładnie ją okalała.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że wpatruję się w mężczyznę jak głupi. Skłoniłem się szybko.
- Dobry wieczór – przywitałem się, na co uśmiech młodego mężczyzny jeszcze bardziej się poszerzył. Zamrugałem szybko. – W czym mogę pomóc? – Spytałem, by się zrehabilitować.
- Chciałem spytać, którędy mogę udać się do ogrodu – odpowiedział, a jego oczy nadal wpatrywały się we mnie zbyt intensywnie.
Starając się to ignorować, poprowadziłem go do drzwi i razem zeszliśmy po marmurowych schodach, ku alejce.
- Sam właściwie tutaj szedłem – oznajmiłem po chwili ciszy, jaka między nami zawisła. – Jestem David Hathercorl – przedstawiłem się, kłaniając, kiedy na moment przystanąłem.
Stanął momentalnie, jak sparaliżowany. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i przez chwilę wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. Obserwowałem, jak jego wzrok prześlizguje się z moich krótko ściętych czarnych włosów, wędrując na zielone oczy, przez co na chwilę nasze spojrzenia spotkały się. To było co najmniej dziwne. Delikatny rumieniec wdał się na moją twarz, a mój aktualny towarzysz, jakby tego nie zauważył, podążył wzrokiem, dalej, w dół, przyglądając się mej garderobie.
- Przepraszam? – Zmarszczyłem brwi, widząc, jak wpatrywał się w rodowy pierścień na mej dłoni. Znów na mnie spojrzał i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Lavrence van Vortes – przedstawił się, kłaniając nisko.
Przez chwilę zastanawiałem się, skąd znam to nazwisko. Wiedziałem, że już wielokrotnie je wcześniej słyszałem, co chyba nie powinno być dziwne, jeśli przybył na urodziny ojca. Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, kim jest mości pan, stojący przede mną.
- H-hrabia Vortes? – Spytałem niepewnie, wpatrując się w niego z takim samym szokiem, w jakim on był, jeszcze przed chwilą.


[i] David jest Anglikiem, dlatego „wyjście po angielsku” nie wypada mu mówić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz